7 sierpnia 2012


Buddyzm uczy, że szczęście ma nie być celem, a drogą do celu. Ten, kto to wymyślał, chyba nigdy nie leżał w pełnym makijażu i podkoszulce w wannie z pilotem w ręku i nie starał się zrobić zdjęcia, które jak najlepiej odzwierciedlało jego depresyjne oblicze. Natrafiłam ostatnio na ironię losu, która aż prosi się, abym włożyła głowę pod wodę i już jej stamtąd nie wyjmowała. Zawsze, ale to zawsze, będąc w danym stanie emocjonalnym, pragnie się być w tym zupełnie przeciwnym (no chyba, że jest się odpowiednio naćpanym fenyloetyloaminą i dopaminą). Tak więc, kiedy moje życie stało na skraju otchłani rozpaczy, moje marzenia i pragnienia widziały jedynie silne, męskie ramiona, które oplatały mnie gdzieś w okolicach talii i trzymały przed przewróceniem się od nawału smutku, strachu i nieszczęścia, którego odrobinę chcąc nie chcąc przeżyłam. Kiedy silne, męskie ramiona się pojawiły, okazało się, że były jednak niewystarczająco silne, niewystarczająco męskie - mówiąc wprost, były chujowe. I nie dlatego, że mi się nie podobały albo coś sobie ubzdurałam, ramiona same w sobie mogły być naprawdę w porządku - ale cała reszta kryjąca się pod tą umięśnioną metaforą wielokrotnie odbiegała bardzo od tego minimum oczekiwań niezbędnych do spełnienia w danym momencie. Jakby nie było - moja wina, biorę to na siebie, nie chce mi się walczyć, mogę być tą złą. Po długich bojach, walkach i wyimaginowanych tupnięciach nóżką uznałam, że jednak nie nadaję się do tego, o co sama się prosiłam - widocznie nowa miłość nie jest najlepszym lekarstwem na starą, zwłaszcza gdy ta substytucyjna była wyjątkowo marna. Wypłakawszy się raz, a porządnie doszłam do wniosku, że skoro tyle prób osiągnięcia szczęścia i równowagi zakończyło się fiaskiem, to znaczy, że to jednak nie dla mnie. Wyprawszy się z wszelkich uczuć rozpoczęłam trwającą rok i sześć miesięcy imprezę, w trakcie której alkohol lał się strumieniami a kręgosłup moralny odszedł w zapomnienie. Wszelkie emocje zostały wyciszone, działało jedynie ogłupiające pragnienie autodestrukcji, z którą jestem dość dobrze zaprzyjaźniona, dzięki czemu bez większych problemów niszczyłam wszystko, co stawało na mojej drodze, podbudowując przy tym swoją pewność siebie i to bzdurne, kobiece przekonanie, że 'już nigdy więcej'. Głupstwa stawały się lekcjami, porażki nie istniały a czas po prostu płynął. Gdy chwile stały się zbyt przewidywalne, a zegarek zwolnił obroty uznałam, że jestem wystarczająco dorosła na to, aby spróbować skrajności raz jeszcze, i tak oto w półmetku wakacji uciekam od odpowiedzialności do bezpiecznej skorupy swojego samochodu, aby w spokoju posłuchać Bittersweet Symphony, najarać się papierosów i bić się z myślami, których tak długo nie słuchałam. Pewność siebie gdzieś uciekła, kiedy okazało się, że po raz kolejny byłam dla entej osoby przepustką do prawdziwego szczęścia, pasem startowym, który z łatwością się pokonało, bo nie trzeba było uruchamiać auto-myślenia. Prawda jest taka, że w momencie, kiedy otwierasz swoje serce i myślisz, że jesteś na tyle zdrowa, aby wpuścić kogoś do środka, stajesz się bezbronna. Nawet nie chcąc kogoś, zgadzając się na niewiele znaczące momenty, bo przecież jesteś dorosła i osoba współuczestnicząca również, wpuszczasz w żyły uczucia, które, jak się okazuje, chyba nie do końca do Ciebie pasują. I znów wróciłam do punktu wyjścia, w którym najlepszym przyjacielem jest samotność, odpycham od siebie ludzi i bardziej boję się cudzej śmierci, niż własnej, bo za cudzą przecież ja ponoszę odpowiedzialność niekończącymi się polemikami i nieschnącymi oczami. Wyznacznikiem tego, jak bardzo jest ze mną źle, są słowa, które wylatują spod palców jak pocisk z karabinu, od niechcenia. Wysnuwałam niegdyś przekonanie, że spokój zdusił we mnie umiejętność tworzenia, więc dziś bum! Tworzę siebie z gulą w gardle i marzę o tym, aby przespać najbliższe miesiące, czytając jedną smutną książkę przez drugą. Pewne schematy stały się zbyt powtarzalne, abym mogła sobie z nimi poradzić po tym, jak znowu zapragnęłam zaufać komukolwiek innemu, niż sobie. Dlatego też najchętniej milczę i prześlizguję się między minutami po wersach spisanych przez kogoś innego, aby odnaleźć w nich siebie samą. 

Niechby te wszystkie piękne wersy były tak proste do realizacji. Chcesz kogoś - powiedz. Kochasz - powiedz. Nie chcesz mówić - całuj. Nie marnuj chwil. Ciesz się nimi. Bądź szczęśliwa. Korzystaj z życia. Rób to, na co masz ochotę. Ciekawe, czy te wszystkie czternastolatki, które wymyśliły te bzdury, mają choć trochę pojęcia o życiu aby wiedzieć, że to po prostu niemożliwe w chwilach, kiedy jest się samotnym na własne, choć nie do końca, życzenie. 

I desire the things which will destroy me in the end. (Sylvia Plath)
Zniszcz się ze mną, nie daj się prosić. Mam dosyć zabawy w pierdolonego kotka i pierdololną myszkę.