31 grudnia 2012


What's the love without tragedy? Niczym. Każda miłość musi się kiedyś skończyć, a kiedy się kończy, ktoś zawsze cierpi. Zatapia łzy w alkoholu, podcina sobie emocjonalne żyły i popełnia samobójstwa między oddechami. Nie ma miłości bez tragedii. W moich ustach brzmi to wyjątkowo dziwnie - bo jestem kobietą, bo żyję w kraju zbudowanym na podstawie pewnych zasad, spośród których patriarchat zajmuje jedno z najwyższych miejsc. W końcu powinnam marzyć o księciu, który porwie mnie z mojej wieży na białym koniu. Nie marzę o nim. Czasem zdarza się zatęsknić za czyimiś ramionami, ustami i pięknymi słowami, ale w końcu pragnienie posiadania jest tylko uczuciem, a uczucia przecież też nie trwają wiecznie. Nie ma miłości bez tragedii. Kiedy byłam szczęśliwa, nie czułam, że żyję. Żyłam cudzym życiem, żywiłam się cudzym jedzeniem, oddychałam cudzym powietrzem. Próbowałam wpisać się w cudze ramy, ułożyć na cudze podobieństwo, w pewnym momencie nie wiedziałam już nawet jak mam tak naprawdę na imię. I choć sama miłość była wspaniała, jak mi się wtedy wydawało, to dopiero kiedy się skończyła, a ja skończyłam ze sobą wraz z nią, poczułam się bardziej żywa niż podczas narodzin. Ogromne pokłady bijącego mnie po twarzy powietrza dały mi nowe imię, nowe ciało, nowy umysł. Nie jestem naćpana. Jestem po prostu popierdolona. Nie ma miłości bez tragedii.

17 grudnia 2012


Znów będę cierpieć tak bardzo, że grunt usunie mi się spod stóp. Gdybym potrafiła, sparafrazowałabym wszystkie piękne słowa, które usłyszałam przez całe swoje życie. Nauczyłabym się ich na pamięć i recytowała jak wiersze. Gdyby tylko była taka możliwość, tuliłabym się do tych słów jak do nagiego ciała ukochanej osoby w zimną noc, muskała je palcami i smakowała językiem. Zaprogramowałabym swój narząd głosu w taki sposób, aby milczał wtedy, kiedy powinnien. Milczałabym wciąż, w każdej sekundzie, krzyczałabym w myślach i udawała, że w środku nic nie ma. Kurwa, nawet nie potrafię tego porządnie napisać. Może tak właśnie jest, może niemoc stanowi większość mojego istnienia, może wmówiłam sobie umiejętności, może, może. Umarłam już sto razy między tymi wersami. 

Kiedy starasz się najlepiej, jak możesz i nie odnosisz sukcesu, kiedy dostajesz to, czego chcesz, lecz nie to, czego potrzebujesz, kiedy czujesz się zmęczona, ale nie możesz spać. I'm so tired, I can't sleep. Już nawet nie potrafię sobie wyobrażać, że myślę racjonalnie. Nie ma mnie, wyparowałam w inną czasoprzestrzeń, przestałam istnieć. 

Może masz rację mówiąc, że do niczego się nie nadaję. Przecież tak jest. Nic nie znaczące momenty radości piętrzą się jeden na drugim, zlepiają w bezsensowną całość, z której nie ma żadnego pożytku. Żyję tylko dla tych sekund, w których nic nie ma, które są puste i bezrefleksyjne. Wciąż balansuję na krawędzi pomiędzy życiem a śmiercią, emocjonalnie rozkrawam się tępym, plastikowym nożem, wkładam do worków na śmieci i wyrzucam na drugą stronę. Nie ma mnie, nie istnieję. Wymyśliłam się, wyimaginowałam pozytywy. Nie ma ich, może masz rację. 

Może faktycznie tam nic nie ma? Nie dla mnie? Może jest tylko nieumiejętność zamknięcia ryja w odpowiednich momentach, może za dużo niewyciągniętych wniosków, może ja, może Ty? Ona mnie zaraz zabije, zniszczy, zgniecie jak szmacianą lalkę w swoich stalowych rękach. Nie ucieknę przed nią, nie mam już siły, nie mogę płakać, zabrakło mi łez. Nie chcę nią być, ale ona nie daje mi wyboru. Nakarmiła rzeczywistość swoim jadem, wpuściła w żyły, zabrała całe słońce znad mojej głowy. Nie umiem już pisać, nie mam już siły. 

Czuję, że życie ociera się o mnie, a ja nie mam odwagi nawet na nie spojrzeć. Zabrała mi umiejętność patrzenia, uszkodziła wszystkie nerwy, obdarła ze skóry. Chyba nikt w dzieciństwie Ci nie powiedział, jak zdolna i mądra jesteś. Nikt nie powiedział, bo przecież tak nie jest. Kolejne oddechy tracą sens, nie potrzebuję już tego powietrza, a ono nie chce być w moich płucach. Mówi mi, że je zmarnuję. Ma rację, jak wszyscy. Zmarnuję, zmarnuję jak wszystko inne. 

Kiedy opuszczasz coś, czego nie możesz zastąpić. Jeśli nie spróbujesz, to się nie dowiesz. Nie dowiem się. Wpoiła mi, że nie warto, że to nic nie zmieni. Że umrę przykryta kurzem pełnym smutnych wspomnień i godnych pożałowania słów. Zmarnowałam ją, a ona nie puszcza tego płazem. Zepsuje mnie, zniszczy, doprowadzi na skraj. Może wtedy im będzie łatwiej, może kiedy mnie nie będzie, to chmury się rozproszą, złe chwile odejdą, rozczarowania pójdą w zapomnienie. Może kiedy oddam swój oddech i zamilknę na zawsze, życie stanie się lepsze dla kogoś innego. Nie dla mnie, ja go już nie potrzebuję, nie potrafię wykorzystać tego, co dostałam przez przypadek od losu. Rezygnuję, odpuszczam, przecież oni mnie tego nauczyli? Nie, gówno prawda. To Twoja wina, Twoja. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Nigdy nie byłam utalentowana, dzisiaj niemoc uderza mnie w twarz z otwartej dłoni. W głowie szaleje huragan a ja zastanawiam się tylko nad tym, jak unieszczęśliwić się jeszcze bardziej. Jedyny sposób to podać jej rękę i dać się rzucić w przepaść, spalić wszystkie mosty, zburzyć wszelkie podwaliny, przecież i tak nie potrafię zbudować z nich nic wartościowego. Nie potrafię krzyczeć, nic już we mnie nie zostało. 

Jesteś tylko stratą czasu. Jestem. Nie umiem się nie zgodzić. Ty to wiesz, w końcu mnie urodziłaś i wychowałaś na takiego tchórza. Nauczyłaś patrzeć na innych, czerpać z nich wzorce i lepić się na cudze podobieństwo. Nie dałaś mi nic, co mogłoby być tylko moje. Nawet nie mam siły się usprawiedliwiać. I tak masz rację, jestem tylko tym, czego wolałabyś nie widzieć, tylko wepchnąć sobie z powrotem w pizdę i zaszyć, wchłonąć przez tkanki i zniszczyć przez soki żołądkowe. Wolałabyś, żeby mnie tu nie było. Wiem, ja też bym wolała. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. 

Rozbiłam się o porozrzucane po podłodze klawisze od fortepianu, o potłuczony parkiet, o pękniętą matrycę, o rozlany atrament. Rozdrobniłam się na czas, który poświęciłam na siebie. Tego czasu już nie odzyskam, zmarnowałam go jak wszystko inne. Nie mam serca, wyprułam je wraz z żyłami, na których powiesiłam swoją niewinność. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie wchodź tu, nie każ mi na siebie patrzeć. Nic nie rozumiesz. Nic nie wiesz. Kiedy za bardzo kochasz, żeby odejść. Moje życie to wielka ucieczka, przed samym życiem przede wszystkim. Umarłam przed chwilą po raz sto pierwszy. Przepraszam. Daj mi szansę chociaż przez sekundę kochać siebie tak, jak powinnam. Nie kocham siebie wcale. Nic dziwnego, że nie potrafię też pokochać kogoś innego. Życie jest aktem egoistycznym. 

Rozpaczliwie wtulam się w materiał koszuli, którą mam na sobie i udaję, że ta koszula jest kimś, kto widzi we mnie coś więcej, niż tylko nic nie znaczące ciało i nieistotne słowa. Powinnam przestać mówić. Milczenie jest złotem. Struny głosowe wyprzedzają umysł i z szyderczym uśmiechem robią ze mnie idiotkę. Nie rozmawiaj ze mną, nie powiem Ci nic wartościowego. Królowa śniegu, czarna wdowa. Jestem równie fałszywa jak one. Nie kochaj mnie, nie musisz, nic dobrego z tego nie wyjdzie. Zbyt mocno lubię cierpieć i komplikować wszystko dookoła. Zabij mnie, nim zrobi to ktoś inny. Proszę. 

Są rzeczy, których nigdy nie będę w stanie pojąć. Znów tam jestem, znów przez pomyłkę, znów jestem pieprzoną ćpunką. Karmię się własną heroiną. Jej nie obchodzi to, że ja już nie mogę. Ona jest egoistką. Ona jest zła, ona mnie ciągnie do tyłu, ona pierdoli mi w głowie. To wszystko jej wina. Jej, bo przecież nie moja. Ona żywi się moim smutkiem. Jest pasożytem. Wysysa ze mnie zdrowy rozsądek i mami obietnicami o tym i owym. To nie ja mam rozdwojenie jaźni. To ona udaje, że jest ze mną związana, że jest moją drugą połówką, moim yang. To nie ja znów tam weszłam. To ona kierowała moją dłonią, moją stopą, moją głową. To wszystko jej wina, jej, pieprzonej gorszej połowy mnie samej.

12 grudnia 2012




Staram się zebrać myśli, ale chaos i mętlik tworzą mi w głowie pierdolnik większy niż w damskiej torebce. Obrazy tracą ostrość, dźwięki tracą urok, nic nie pachnie i nie smakuje już tak samo. Wszystko traci proporcje. Im wcześniej kładę się do łóżka, tym później usypiam. Mogę tak leżeć godzinami przewracając się z boku na bok i polemizując z sufitem o rzeczach skrajnie różnych, a gdy w końcu uda mi się usnąć, to po niedługim czasie wyrywa mnie z tego stanu koszmarny sen wkładając w usta przeraźliwy krzyk i pobudzając strumień łez wylewający się z oczu. Błądzę dłonią po pościeli i usiłuję znaleźć Cię obok, chociaż doskonale wiem, że Cię tu nie ma. Aż wstyd mi się przyznać, że chciałabym, byś był. Może wtedy sny byłyby tak samo piękne, jak marzenia. Moja dłoń nigdy nie była tak zimna jak teraz, bez Ciebie.

Nie umiem sobie odpowiedzieć, czy bardziej boję się dnia, czy nocy. Najlepiej byłoby stworzyć porę na pograniczu, idealny substytut. Stworzyłabym z tej pory arche i obdarzała patetycznym uwielbieniem. Tak, jak jest teraz, jest źle. Godziny od świtu do zmierzchu przeciągają się niemiłosiernie, minuty ciągną się jak sierp z dupy, a głowa ciąży na karku jak zbędny i niechciany bagaż. Patrzę od czasu do czasu na wyświetlacz telefonu, że niby chcę sprawdzić godzinę, i wmawiam sobie, że wcale nie czekam na jakąkolwiek wiadomość. Udaję silną i z nieprawdopodobną pewnością siebie każdy dzień zaczynam od stwierdzenia, że jeśli Ty nie odezwiesz się pierwszy, to ja nie odezwę się wcale. Taka jest prawda. Gdybyś chciał, znasz numer, wiesz, że możesz. Brak mi konsekwencji w działaniach.

Jestem albo zbyt dumna, albo zbyt głupia, aby prosić. Wstyd mi płakać, cierpieć i błagać. Jestem twardsza, niż komukolwiek może się wydawać, jestem nawet twardsza od tej dziewczyny, którą sobie wymyśliłam i do której dążę. Nie, nie kocham Cię już, nie czekam i radzę sobie sama doskonale. Łatwo przychodzi mi o tym mówić i równie łatwo jest mi w to uwierzyć. Bransoletka na swoim miejscu. Co z tego, skoro mój nadgarstek nigdy wcześniej nie czuł się bardziej samotny?

Nie łudzę się, albo po prostu udało mi się wmówić sobie, że wcale nie widziałam tego przebłysku prawdziwego uczucia w Twoich oczach, gdy byliśmy bliżej, niż pozwalają na to prawa natury. Znam to spojrzenie. Znałam je kiedyś. Tak, to nie było to, na pewno mi się przewidziało. Tak samo, gdy widziałam cień cierpienia na Twojej twarzy, gdy skierowałam w Ciebie słowa, które Ty wcześniej skierowałeś we mnie. Dopiero dziś o tym myślę. Wcześniej były tylko wargi, szyje, obojczyki, klatki piersiowe, brzuchy, uda i cała masa tych cudownych niedopowiedzeń. Za szybko, zbyt krótko. Czuję, że ostatnie dwa lata przeciekły mi między palcami. Chciałeś coś powiedzieć, byłam tego pewna, tak mi się zdawało. Mnie się zawsze zdaje, niestety zawsze zdaje mi się zbyt wiele i zbyt nieprawdziwie.

Moje oczy nie umieją być już inne, niż zimne, pokryte stalą i obojętnością.

Proszę, zadzwoń wieczorem, szepnij, że czekasz pod moimi drzwiami, a gdy wyjdę porwij mnie w ramiona, powiedz, że zły sen już się skończył, że jestem jedyna i że już za parę chwil zapomnę jak to było usypiać bez Ciebie.

[A tak na prawdę marzenia są dla idiotów. Ja, Ty i ta ogromna przepaść. Nie kochasz mnie już. Nie boli mnie to. Nie kocham Cię już. Przecież Ciebie to nie obchodzi. Ja, on, oni, przecież to nieistotne, prawda? Wszystko jest nieistotne. Chciałabym, aby to jedno życzenie urodzinowe się spełniło. Moje życzenia nigdy się nie spełniają. Jestem idiotką.]

Wszystkie historie ze mną w roli głównej są bardziej tragi, niż komediami. Daj mi ten happy end, kurwa, daj mi go, po prostu mi go podaruj, a potem kochaj się ze mną do końca wszechświata. Przy Tobie nawet łzy bólu i strachu smakują lepiej niż wanilia. On tego nie zrozumie, tylko Ty, tylko z Tobą może być szybko, blisko, ślisko i ograzmicznie, a potem spazmatycznie i w samotności. Jestem masochistką.

Nie, na prawdę, nie kłamałam. Ja i Ty to zamknięty rozdział. Z tego już nic nie będzie, ta historia nie skończy się happy endem.

Bycie z nim było jak matematyka. Bycie z Tobą to zdecydowanie poetyka.

25 listopada 2012


Ambiwalencja. Egzaltacja. Gloryfikacja. Socjopatia. Przyjrzyj się im. Wszystkie cztery to kurwy.

Zapamiętaj sobie jedną, jedyną rzecz. Więcej od Ciebie nie wymagam, bo wiem, że więcej mogłoby przekroczyć Twoje możliwości jakiekolwiek, tak je określę, aby nie wdawać się w zbędne kwestie ocierające się o Twoją, szczerze mówiąc chuj mnie obchodzącą, osobę. Zakuj, zalicz i nie waż się zapominać. Po pierwsze, jeśli kiedykolwiek przeszło Ci przez myśl, że jestem głupia, to nie dlatego, że tak jest, tylko dlatego, że kazałam Ci tak myśleć z przyczyn zdecydowanie różnych. Po drugie, jeśli kiedykolwiek wydawało Ci się, że każda z masek, jaką masz szansę oglądać, ma przed swoim imieniem i nazwiskiem określenie 'pseudo', to możesz spokojnie wypierdalać do kąta na najbliższą godzinę lekcyjną i stojąc tyłem do klasy jeszcze raz przeanalizować swoje karygodne zachowanie. Po trzecie, nie trzeba czytać dziesięciu książek tygodniowo, chodzić w międzyczasie do kina na ambitne filmy, do teatru na ambitne spektakle czy na koncert jakiegoś ambitnie alternatywnego wykonawcy, nie jest konieczne orientować się w polityce i potrafić wymienić wszystkich króli elekcyjnych od tyłu i na boki, żeby wiedzieć, rozumieć, pojmować i najzwyczajniej w świecie wybijać się swoim wrodzonym talentem ponad syf, gówno i kurestwo. Po czwarte, popieram seks przedmałżeński i związki homoseksualne. Po piąte, skrajności są normalne, nie masz innego wyjścia jak tylko się z tym pogodzić, spróbować przyjąć do wiadomości, że można żałować i nie żałować jednocześnie, a jeśli wydaje Ci się, że to niemożliwe, to zapraszam na sesję, zaparzę herbatki, podam ciasteczka, ułożę Cię na kozetce, a potem opowiem Ci najbardziej gównianą historię, jaka kiedykolwiek wyszła spod Boskiej ręki. Po szóste, ludzie są chujowi, wszyscy, bez wyjątku, Ty też. Po siódme, spowiadam się wam wszechmogącym, wszechgenialnym i wszechkurwazajebistym, że bardzo zgrzeszyłam, ale dziś mam na to wyjebane, bo prawda jest taka, że jedno słowo nie cofnie czasu nawet o pół sekundy, nie mówiąc o dniach, tygodniach, miesiącach czy latach; dołączę do tego punktu morał na koniec bajki - otóż nie chodzi o to, żeby się umartwiać, ale o to, żeby zrozumieć i wyciągnąć wnioski, ewentualnie za jakiś czas wziąć łopatę i zakopać brudy i śmieci daleko pod ziemią. Siedem dni tygodnia, siedem grzechów głównych, siedem mądrości od głupiej pizduni, czyli ode mnie, kobiety fatalnej, która za pół roku będzie bardzo stara, a do tego może ufarbowana na kolor wściekle czerwony [i jebie mnie, że Ty nie lubisz, jak ktoś się wyróżnia].

Nie mam Ci czego wybaczać.

27 października 2012




Pytasz dlaczego tu z Tobą jestem. Zaciągam się papierosem, znów nie wiem jak zacząć, ale wiem, jak skończę. Wiem, że Ci się to nie spodoba. Wiem, że tego nie zrozumiesz. Wiem, że jestem Tu z Tobą, bo jestem samotna. Co istotne, woli przypomnienia, samotność to nie to samo, co bycie samym. Nie jestem sama. Jesteś Ty, jest on, jest ona, jest sto tysięcy serc bijących dookoła mnie, sto tysięcy krwioobiegów, erytrocytów, endorfin. Jest ktoś, kto czasem się odezwie, ktoś, kto czasem zada pytanie, ktoś, kto czasem na pytanie odpowie. Nie jestem sama. Jestem samotna. Każdy słownik powiada, że samotność to stan emocjonalny wynikający z braku pozytywnych relacji z innymi ludźmi. Chciałabym przetłumaczyć ten stan emocjonalny na każdy język świata tak, aby stał się zrozumiały dla mnie samej. Jestem tu właśnie z Tobą, bo nie chcę być tam. Jestem samotna w sieci, samotna sama w sobie, czasem nawet wydaje mi się, że każda część mojego ciała jest samotna. Prawa ręka płacze, lewa ręka szlocha, są razem a jednak osobno. Ja jestem tu z Tobą, bo nie chcę słyszeć, kiedy coś we mnie pęka. Siedzisz obok mnie i wiem, że uważasz to za irracjonalne. Upraszczam więc słowa ograniczając je do minimum, i mówię Ci, że nie interesuje mnie to, co myślisz. Nie interesuje mnie to, co sądzisz. Nie interesuje mnie to, co uważasz za słuszne, a co za zbędne. Nie interesuje mnie, jeśli przeszkadza Ci to, że mam owłosione ręce, duży nos czy nieładny kolor włosów. Jeśli uważasz, że cała jestem nieładna, nie obchodzi mnie to również. Nie obchodzi mnie, jeśli uważasz, że nie jestem inteligentna. Nie obchodzi mnie to dlatego, bo nie czuję potrzeby, żebyś o mnie myślał w sposób odwrotny. Mogłabym Ci powiedzieć tyle rzeczy, tak wiele słów mogłabym z siebie wylać, że miałbyś przed sobą wszystkie oceany świata. Mogłabym rozmawiać z Tobą godzinami o muzyce, którą kocham i o muzyce, której nienawidzę. Mogłabym opowiedzieć Ci o każdej jednej piosence, która coś dla mnie znaczy, a potem wyjaśnić skrupulatnie, dlaczego znaczy właśnie to, dlaczego kojarzy mi się właśnie z tym, a dlaczego nie z czymś innym. Mogłabym spędzić całą wieczność mówiąc o książkach, które coś dla mnie znaczą, o cytatach, które wryły się w moją pamięć tak mocno, że posługuję się nimi nawet we śnie. Mogłabym pomówić z Tobą o polityce, o sytuacji gospodarczej mojego kraju, o globalnym ociepleniu, o dziurze ozonowej, o układzie słonecznym i okresowym Mendelejewa. Mogłabym, bo wiem na ten temat więcej, niż mi się wydaje. Mogłabym prawić o sztuce, wzruszać się przy frazesach dotyczących fotografii, która zmieniła moje życie i o tańcu, który moje życie skończył. Mogłabym napisać w tej chwili specjalnie dla Ciebie książkę o uczuciach, w której zawarłabym każdą przeżytą emocję i rozbudowała ją jak egipską piramidę. Mogłabym wypunktować każdą łzę, którą wypłakałam i alfabetycznie ułożyć jęki i szlochy i zawody serca. Mogłabym nakręcić sto filmów, w których pokazałabym Ci jak wyglądam obejmując samą siebie ramionami w chwili, kiedy rzeczywistość sprowadza mnie do parteru. Mogłabym udowodnić Ci na mnóstwo sposobów, że jestem dobrą osobą, że myślę o innych bardziej niż o sobie. Mogłabym nakreślić Ci moją sytuację rodzinną, fizyczną, psychiczną, mogłabym opowiedzieć Ci o sobie, o moich marzeniach, pragnieniach, mogłabym Ci wytłumaczyć dlaczego okłamuję wszystkich dookoła będąc kimś innym, niż jestem w rzeczywistości. Mogłabym Ci powiedzieć, że tak naprawdę nie jestem taka, jaką chcę, żebyś mnie widział. Mogłabym zrobić tak wiele rzeczy, które z pewnością utwierdziłyby Cię w przekonaniu, że może jednak jestem wartościowa, inna, lepsza niż to, co widzisz przed sobą. Mogłabym, ale nie chcę. Nie chcę dlatego, bo jestem samotna. Wróciłam do punktu wyjścia, punktu, w którym nie mam już nawet naskórka, bo obdarłam się z niego każdą chwilą, w której chciałam coś komuś udowodnić. To samotność sprawia, że chcę tu być i milczeć, udawać przed samą sobą bardziej, niż przed Tobą, że nie mam nic do powiedzenia, bo wiem, że ludzie odchodzą. Zamykają drzwi i okna, zatrzaskują zamki, odwracają się na pięcie i nie oglądają się za siebie. Wyrzucają z siebie każde Twoje słowo, depczą Twoje smutki, zwijają w śmieci Twoje emocje. Nikogo nie obchodzi to, co przeżyłeś. Mnie też nie obchodzi, tak Ci mówię, i mogłabym w tej chwili zaprzeczyć tym słowom, bo prawda jest taka, że obchodzi mnie to bardziej, niż obchodzi mnie oddychanie. Obchodzi mnie dlatego, bo ja chcę wiedzieć i potrzebuję, bo to daje mi poczucie bliskości, której nie może mi zagwarantować już nawet ciepło mojej własnej dłoni błądzącej po Twoim policzku. Udaję, że nic nie powiedziałam, bo jakie to ma znaczenie? Milimetry dzielą nas tylko w teorii. Jesteś dalej, niż sięga mój wzrok, mój słuch czy węch. Za sekundę pewnie Cię tu nie będzie, za sekundę pewnie sama wstanę i odejdę, bo wiem, że Ciebie to i tak nie obejdzie, na nawet gdyby obeszło, to to także jest już nieistotne. Bawię się w skrajność, często mi się to zdarza. Jeszcze wczoraj cierpiałam tak, że nie umiałbyś tego sobie wyobrazić w żaden możliwy sposób. Dziś siedzę obok ciebie, zaciągam się kolejnym papierosem i mówię milcząc. Nie interesują mnie Twoje zapewnienia, bo nie wierzę w nie, chociaż czasem zdarza mi się trzymać ich kurczowo. Nie interesujesz mnie Ty, choć chciałabym poczuć Twoje usta na moim sercu. Czy wiesz, że od serca dzieli nas niewiele ponad centymetr? Mogłabym w tej sekundzie wyjąć nóż z próżni, wykroić otwór w klatce piersiowej i delikatnie ująć je w dłonie, położyć na stoliku, który przed nami stoi i z zegarkiem w ręku liczyć ilość uderzeń na minutę. Używam w tej chwili trybu przypuszczającego, bo nie chcę bawić się w oznajmienia. Żadne słowo nie zmieni rzeczywistości. Nawet Twoja dłoń ujmująca moją jest nieprawdziwa. Znajdź w tym sens, a może pozwolę Ci pierwszemu wstać, złożyć kurtkę i odejść bez potrzeby oglądania się za siebie. Milczysz tak, jak milczysz przez całe życie, milczysz, bo to nie ma dla Ciebie znaczenia. Milczysz i ja milczę, bo jestem samotna i chcę nią pozostać w ciszy. Wiesz, ja kiedyś kochałam bardzo mocno, za mocno, zbyt prawdziwie. Kochałeś tak kiedyś? Tak bardzo, że oddałbyś swoje życie za jeden oddech? Za jeden uśmiech? Za jedno słowo? Kochałeś? Nie kochałeś, widzę to w Twoich oczach. Widzę, że nie wiesz jak to jest oddać siebie i już nie odzyskać, nie wiesz jak to jest szukać dla siebie nowego ciała, nowych narządów, nowych form przekazu. Jesteś sam dla siebie, od początku do końca taki, jakiego napisał Cię los. Ja jestem sobą w cudzym ciele, kimś innym we własnym ciele, kimś, kto nie wie co może uznać za własność. Jestem samotna, bo nie mam siebie na własność. Muszę dzielić się sobą ze wspomnieniem tak silnym, że aż zapierającym dech w piersiach. Duszę brakiem powietrza między oddechami i mdleję w sobie co atomową sekundę, a Ty tego nie widzisz, bo to także wykracza poza Twoje chęci. Może byłbyś w stanie nauczyć się chcieć, ale to nie jest Ci do niczego potrzebne. Nie musisz się martwić, ja posiadam tą umiejętność za Ciebie, za niego, za nią i za te setki tysięcy istnień o których wspominałam na początku, a o których Ty zdążyłeś już dawno zapomnieć.

Jestem z Tobą, bo przyzwyczaiłam się do namiastki. Jesteś moją namiastką czułości, miłości i tego wszystkiego, co jest dla mnie obecnie obce bardziej, niż Ty. Namiastka. Trzy sylaby, dziewięć liter, niby tak niewiele, a tak bardzo dużo.

To wszystko brzmiało tak genialnie w mojej głowie, chciałam dobrze, wyszło jak zwykle. Papieros dogaszony, koniec historii, czujesz się usatysfakcjonowany? Tak? To dobrze. Jutro będzie sprawdzian, który i tak ominiesz, bo ocena z niego nie jest Ci do niczego potrzebna. Wyjdziesz, trzaśniesz drzwiami i już więcej Cię nie zobaczę. Lubię trudne relacje i lubię filmowe zakończenia. Mogłabym Ci opowiedzieć o nich, ale tego nie zrobię. W zamian zmienię bieg wydarzeń, pierwsza ubiorę płaszcz, przewieszę torbę przez ramię, pocałuję Cię w policzek i powiem, że już więcej się nie zobaczymy. Pęknie mi serce po raz kolejny, ale na moje własne życzenie. A co do Ciebie, pozostaniesz jednym z tych, których wyliczyć będę mogła na palcach jednej ręki, którym nie pozwoliłam zmienić swojego życia na nie moich warunkach.

18 września 2012


Kilka lat temu byłam święcie przekonana, że moim jedynym i największym problemem jest serce nie złamane, a wręcz roztrzaskane na niepoliczalną liczbę kawałków. W tym czasie powstało kolejne przekonanie, że kiedy roztrzaskane serce jakoś się poskleja i przestanie boleć, to wszelkie problemy same się rozwiążą. Dziś wiem, jak bardzo się wtedy myliłam i w jak wielkiej dupie obecnie jestem. Bo prawda jest taka, że koniec miłości, koniec jakichkolwiek uczuć, wcale niczego nie naprawia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W mojej głowie jest obecnie tyle myśli, które powinnam z siebie wyrzucić, aby nie oszaleć, że nawet nie wiem od której z nich zacząć. 

Z resztą, czy w ogóle powinnam zaczynać? Mój wyjątkowo dziwny i trudny charakter kazał mi wykształtować w sercu obraz życia jako trudnej drogi, w której coś wiecznie musi się dziać, z tego powodu przyciągam jak magnes rozpierdol, patologiczne relacje i wszelkie możliwe trudne sprawy. Tkwię w tym z nawleczoną igłą, żeby te wszystkie rzeczy zszywać, naprawiać, a potem znów komplikować, i tak w koło macieju. Czasem zazdroszczę ludziom umiejętności wyłączania procesu myślowego, albo przesiewania go z kwestii smutnych, trudnych, przykrych - niestety, jak to powiedziała Sylvia Plath niegdyś "pożądam rzeczy, które w końcu mnie zniszczą' i żadne, nawet najwygodniejsze buty nie są w stanie mnie wyprowadzić z tego stanu. Nie dziwię się, że mnie nie chcesz. Sama wytrzymuję ze sobą z trudnością tak bolesną, że prawie niemożliwą do zniesienia.

I te wszystkie złe doświadczenia, które przecież mnie nauczyły tak wiele, wzbogaciły wrażliwość i umiejętność postrzegania świata, wpędziły mnie także na skraj emocjonalnej samotności i smutku, który trwa permanentnie od lat. I ja te lata marnuję tą samotnością i smutkiem, i czasem biorę się w garść i robię dla siebie coś dobrego, uczę się, poznaję nowych ludzi, czytam książki i robię zdjęcia, ale prędko tracę zapał, bo gdzieś tam z tyłu głowy słyszę poszeptywanie, że to i tak niewiele zmieni. I ja w to wierzę, chociaż nie jestem głupią dziewczynką wierzącą w to, co mówią niematerialne postaci. Z tym, że tą postacią jestem ja sama, co niestety coraz częściej do mnie dociera.

I w ten oto sposób wmówiłam sobie, że niewiele dobrego mnie spotka, a jeśli już, to tylko na chwilę, tylko po to, żeby sprowadzić z powrotem falę brudu, smrodu i emocjonalnego ubóstwa. Czasem podejrzewam, że chłopiec, którego niegdyś tak mocno kochałam, wyszeptał pod moim adresem klątwę, która działa równie perfekcyjnie, co szwajcarski zegarek. Pewnie przepowiedział, że nikt po nim już mnie nie będzie potrafił pokochać, mało tego, nawet nie zechce, bo nie jestem tego warta. I kiedy wiatr rzuci pod nogi kłody, to pojawi się cudowna wymówka do ucieczki, i ja tych ucieczek widziałam całe mnóstwo, w każdej możliwej konfiguracji. Niektóre nie były nawet na tyle wyrafinowane, żeby opatrzyć je choćby smsem, i w ten sposób nie byłam w stanie zaobserwować nawet kurzu na drodze ciągnącego się za szaleńczym biegiem w stronę przeciwną niż moja.

Do tego ten cholerny, zielonooki potwór zwany zazdrością, który zjada mnie od środka i psuje wnętrzności.Ten, który sprawia, że przebywanie pośród ludzi - co jest przecież potrzebne i jak najbardziej wskazane dla prawidłowego emocjonalnego rozwoju - jest tak bolesne, że wręcz nie do zniesienia. I to potęguje uczucie samotności i smutku, bo przecież jestem mądrą i inteligentną, bądź co bądź, niewiastą, którą mama wespół z tatą nauczyli, że zazdrość jest cechą brzydką i złą. A ja zazdroszczę wciąż wszystkiego, zazdroszczę ludziom, którym zazdrościć relatywnie wolno, ale także i tym, którym absolutnie nie powinnam. W tenże sposób obok ogromnej miłości do osób, które są mi najbliższe, znajduje się też ogromna nienawiść, za co nienawidzę siebie jeszcze bardziej, niż ich, a to wcale nie jest rozsądne nienawidzić kogoś bardziej niż się powinno. 

I nawet nie potrafię nikomu o tym powiedzieć, bo to przecież zbędne i bez znaczenia. Bo Ty przecież tego nie zrozumiesz, bo i po co? I duszę się tym i ksztuszę i sama już nie wiem, jak mam żyć, żeby przeżyć choć trochę więcej niż do tej pory. I miota mną strach i przerażenie, że tak będzie już zawsze, bo przecież każdy mówił, że "będzie lepiej". I mogę wiedzieć, że będzie, ale co z tego, skoro ja chcę już teraz, chociaż trochę, chociaż tyle, żebym mogła przetrwać następny dzień. Jestem jak telefon, od którego ktoś niefortunnie wyjebał ładowarkę. Baterie padają, miga czerwona lampka - zaraz się rozładuję. I co z tego? I chuj z tego, skoro tylko ja o tym wiem. 

I tylko ja potrafię napisać chłopcu, który mi się podoba, żeby dał mi spokój, bo boję się strasznie i wolę chyba bać się samotności niż niepewności czy na pewno będzie dobrze. I te wszystkie smutki i tym podobne uczucia sama na siebie sprowadziłam, więc na pohybel sobie samej! Lećmy w kolejną imprezę, pijmy ten cholerny alkohol, udawajmy, że bawimy się świetnie, żeby chociaż zewnętrznie upodobnić się do tłumu. Gdybym mogła, wyrwałabym siebie ze swojego ciała i spaliła żywcem w piecu, a wnętrze wypełniła trocinami, jak pluszową zabawkę. Co ja kurwa bredzę? 

A on da mi spokój, bo ja nie jestem kimś, kim można by sobie zawrócić głowę. I choć on mi tego nie powie, bo pewnie jest zbyt taktowny na takie szczerości, to ja wiem swoje, bo nasłuchałam się tego od osób, które taktowność schowały do szafy wraz z lalkami z dzieciństwa. I chciałabym móc powiedzieć, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak źle i tak niepewnie, ale niestety nie pamiętam, kiedy było odwrotnie. Otwierając swoje serce w nadziei na coś lepszego, wyzbyłam się resztek pewności siebie i oto znów jestem pusta w środku ze wszystkiego, co dobre, a pełna tego, co sieje spustoszenie. 

Tak bardzo chciałabym, żeby jutro mogło się to zmienić. 

8 września 2012


I znów to samo, po raz kolejny powtarzają się te same schematy, te sme sztuczne uśmiechy, te same fałszywe uprzejmości, te same kółeczka wzajemnej adoracji, te same kłamstwa i drobnomieszczaństwa. Żeby się wpasować w ten fałszywy obraz, równie sztucznie przedstawiam samą siebie, bo przecież i tak nikogo nic nie obchodzi.

I znów to samo, po raz kolejny nikt nic nie rozumie, nie chce, kupuje bzdury łatwe do przetrawienia.

I znów to samo, po raz kolejny mnie nie chcesz, po raz kolejny mnie niszczysz, po raz kolejny pozwalasz mi się zepsuć, bo w końcu już od dawna nie jestem grzeczną dziewczynką. I po raz kolejny mnie ranisz, i po raz kolejny mnie nie znasz, i po raz kolejny duszę się tym bezsensownym powietrzem.

I znów to samo, po raz kolejny cieszę się z samotności, po raz kolejny tak mi prościej, po raz kolejny zastanawiam się na ile jestem taka, a na ile owaka. Po raz kolejny, proces powtarzający się cyklicznie, ciągnący się jak dzień bez jedzenia.

I znów to samo, po raz kolejny chcę być po prostu kimś innym, niż myślisz, po raz kolejny chcę być kimś innym niż sobą, po raz kolejny nie wiem, co miałam tak właściwie do powiedzenia.

7 sierpnia 2012


Buddyzm uczy, że szczęście ma nie być celem, a drogą do celu. Ten, kto to wymyślał, chyba nigdy nie leżał w pełnym makijażu i podkoszulce w wannie z pilotem w ręku i nie starał się zrobić zdjęcia, które jak najlepiej odzwierciedlało jego depresyjne oblicze. Natrafiłam ostatnio na ironię losu, która aż prosi się, abym włożyła głowę pod wodę i już jej stamtąd nie wyjmowała. Zawsze, ale to zawsze, będąc w danym stanie emocjonalnym, pragnie się być w tym zupełnie przeciwnym (no chyba, że jest się odpowiednio naćpanym fenyloetyloaminą i dopaminą). Tak więc, kiedy moje życie stało na skraju otchłani rozpaczy, moje marzenia i pragnienia widziały jedynie silne, męskie ramiona, które oplatały mnie gdzieś w okolicach talii i trzymały przed przewróceniem się od nawału smutku, strachu i nieszczęścia, którego odrobinę chcąc nie chcąc przeżyłam. Kiedy silne, męskie ramiona się pojawiły, okazało się, że były jednak niewystarczająco silne, niewystarczająco męskie - mówiąc wprost, były chujowe. I nie dlatego, że mi się nie podobały albo coś sobie ubzdurałam, ramiona same w sobie mogły być naprawdę w porządku - ale cała reszta kryjąca się pod tą umięśnioną metaforą wielokrotnie odbiegała bardzo od tego minimum oczekiwań niezbędnych do spełnienia w danym momencie. Jakby nie było - moja wina, biorę to na siebie, nie chce mi się walczyć, mogę być tą złą. Po długich bojach, walkach i wyimaginowanych tupnięciach nóżką uznałam, że jednak nie nadaję się do tego, o co sama się prosiłam - widocznie nowa miłość nie jest najlepszym lekarstwem na starą, zwłaszcza gdy ta substytucyjna była wyjątkowo marna. Wypłakawszy się raz, a porządnie doszłam do wniosku, że skoro tyle prób osiągnięcia szczęścia i równowagi zakończyło się fiaskiem, to znaczy, że to jednak nie dla mnie. Wyprawszy się z wszelkich uczuć rozpoczęłam trwającą rok i sześć miesięcy imprezę, w trakcie której alkohol lał się strumieniami a kręgosłup moralny odszedł w zapomnienie. Wszelkie emocje zostały wyciszone, działało jedynie ogłupiające pragnienie autodestrukcji, z którą jestem dość dobrze zaprzyjaźniona, dzięki czemu bez większych problemów niszczyłam wszystko, co stawało na mojej drodze, podbudowując przy tym swoją pewność siebie i to bzdurne, kobiece przekonanie, że 'już nigdy więcej'. Głupstwa stawały się lekcjami, porażki nie istniały a czas po prostu płynął. Gdy chwile stały się zbyt przewidywalne, a zegarek zwolnił obroty uznałam, że jestem wystarczająco dorosła na to, aby spróbować skrajności raz jeszcze, i tak oto w półmetku wakacji uciekam od odpowiedzialności do bezpiecznej skorupy swojego samochodu, aby w spokoju posłuchać Bittersweet Symphony, najarać się papierosów i bić się z myślami, których tak długo nie słuchałam. Pewność siebie gdzieś uciekła, kiedy okazało się, że po raz kolejny byłam dla entej osoby przepustką do prawdziwego szczęścia, pasem startowym, który z łatwością się pokonało, bo nie trzeba było uruchamiać auto-myślenia. Prawda jest taka, że w momencie, kiedy otwierasz swoje serce i myślisz, że jesteś na tyle zdrowa, aby wpuścić kogoś do środka, stajesz się bezbronna. Nawet nie chcąc kogoś, zgadzając się na niewiele znaczące momenty, bo przecież jesteś dorosła i osoba współuczestnicząca również, wpuszczasz w żyły uczucia, które, jak się okazuje, chyba nie do końca do Ciebie pasują. I znów wróciłam do punktu wyjścia, w którym najlepszym przyjacielem jest samotność, odpycham od siebie ludzi i bardziej boję się cudzej śmierci, niż własnej, bo za cudzą przecież ja ponoszę odpowiedzialność niekończącymi się polemikami i nieschnącymi oczami. Wyznacznikiem tego, jak bardzo jest ze mną źle, są słowa, które wylatują spod palców jak pocisk z karabinu, od niechcenia. Wysnuwałam niegdyś przekonanie, że spokój zdusił we mnie umiejętność tworzenia, więc dziś bum! Tworzę siebie z gulą w gardle i marzę o tym, aby przespać najbliższe miesiące, czytając jedną smutną książkę przez drugą. Pewne schematy stały się zbyt powtarzalne, abym mogła sobie z nimi poradzić po tym, jak znowu zapragnęłam zaufać komukolwiek innemu, niż sobie. Dlatego też najchętniej milczę i prześlizguję się między minutami po wersach spisanych przez kogoś innego, aby odnaleźć w nich siebie samą. 

Niechby te wszystkie piękne wersy były tak proste do realizacji. Chcesz kogoś - powiedz. Kochasz - powiedz. Nie chcesz mówić - całuj. Nie marnuj chwil. Ciesz się nimi. Bądź szczęśliwa. Korzystaj z życia. Rób to, na co masz ochotę. Ciekawe, czy te wszystkie czternastolatki, które wymyśliły te bzdury, mają choć trochę pojęcia o życiu aby wiedzieć, że to po prostu niemożliwe w chwilach, kiedy jest się samotnym na własne, choć nie do końca, życzenie. 

I desire the things which will destroy me in the end. (Sylvia Plath)
Zniszcz się ze mną, nie daj się prosić. Mam dosyć zabawy w pierdolonego kotka i pierdololną myszkę.

4 lipca 2012


Czuję jak życie podchodzi bliżej, 
kiedy jedynym moim pragnieniem
jest umrzeć. 


(...)nauczyłam się od życia, 
że nie można kochać drugiego
nigdy, naprawdę. 

M.M.

14 czerwca 2012


Nigdy nie będę taka, jaką byś chciał, bym była. Nie proś mnie o rzeczy niemożliwe. Nigdy nie będę idealna. Nigdy nie będę skończenie piękna, skończenie mądra, skończenie cnotliwa. Nigdy nie będę taka jak one, wzory doskonałości w każdym calu, na każdym pojedynczym milimetrze kwadratowym tych boskich ciał. Nie usłyszysz nigdy ode mnie jedynie pięknych słów. One będą się przeplatać z tymi gorzkimi bez zachowania jakiegokolwiek umiaru czy równowagi. Nigdy Ci nie obiecam, że nie popełnię żadnego błędu. Nie dam Ci gwarancji, że zawsze wszystko będzie dobrze. Będę Cię raczej utwierdzać w przekonaniu, w którym żyją inni. Nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę tym, kim chciałabym być. Jestem zwyczajna. Każda z dotykanych przeze mnie chwil ma kolor przeciętności. Nie jestem inteligentna, nie jestem mądra, nie jestem oczytana, nie jestem elokwentna, nie myślę kreatywnie. Zbiór składający się z iloczynu wszystkich kompleksów do potęgi entej. Gloryfikuję niepotrzebne kwestie, wierzę aż zbytnio w zbyt wiele, w siebie nie wierzę wcale, a mój geniusz polega jedynie na pamięci do tych kilku cytatów kiedyś zasłyszanych czy przeczytanych, które w jakiś tam sposób mniejszy lub większy wpłynęły na moje życie. Nie zmienię swojego charakteru. Zawsze będę pozbawioną równowagi psychicznej i kręgosłupa moralnego głupią dziewczyną. Będę kłamać, konfabulować, będę krążyć między mizantropią i egzaltacją, pozostanę już chyba do końca konformistką i oportunistką, a do tego wszystkiego zakłamaną hipokrytką. Będę wymagać i prosić, ale sama z siebie nie dam zbyt wiele, bo zawsze będę miała świadomość, że jest ktoś, kto może dać Ci wiele więcej. Nie przestanę się bać i nie przestanę popełniać karygodnych błędów, za które będę przypłacać kawałkami świadomości i zdrowia każdego dnia. Nigdy nie będę najlepsza. Będę sobą, będę taka a nie inna, będę każdego dnia nową odsłoną samej siebie. Będę czytywać Hłaskę wieczorami i słuchać mało ambitnej muzyki. Będę ubierać się jak lump, będę palić papierosy i najpewniej nigdy nie będę prymuską. Nie będę silić się na respektowanie wszystkich zasad dobrego wychowania. Będę wciąż kląć i mówić rzeczy, które mogą wzbudzać silnie skrajne emocje. Nigdy nie stanę się ofiarą szablonu. Wciąż będę się zagładzać na śmierć, wciąż będę żyła w przekonaniu, że jestem gruba, brzydka i pokraczna. Będą mnie śmieszyły nieśmieszne żarty i rzadko kiedy usłyszysz ode mnie, że nie wypada czegoś zrobić. Będę milczeć i będę płakać wtedy, kiedy będę tego potrzebowała. Znajdziesz u mnie słomiany zapał i brak zdolności jakichkolwiek. Najpewniej przestaniesz mnie kochać za dzień, za dwa, albo nie kochasz mnie już od dawna. Może uważasz, że zeszmaciłam się do reszty, że nie mam zasad, wartości, że każdy może mnie mieć, że nie można mi ufać, że jestem chora, narkotycznie toksyczna. Proszę, myśl co chcesz.

To tylko puste słowa. 

3 czerwca 2012


Zastanawiam się w którym miejscu jest granica pomiędzy korzystaniem z życia a przesadą, gdzie kończy się poczucie humoru a zaczyna żenada, ile słów wystarczy a ile jest za dużo. Wszystko opiera się na zależnościach i kalkulacjach co można/ wypada. Godziny w transie zawsze kończą się tak samo, nieskończoną polemiką z odbiciem w lustrze, chwilowym wyciąganiem wniosków i obietnicą poprawy. Po co to wszystko, skoro w końcu i tak machnie się ręką na nawołuący kręgosłup moralny w myśl hasła, że życie jest imprezą? Baw się życiem tak bardzo, jak tylko potrafisz. Chciałabym.

30 kwietnia 2012


Już zaraz przyjdzie maj, jedyny spośród dwunastu miesięcy, w którym udaje mi się wmówić samej sobie, że jestem szczęśliwa, życie jest piękne a przeszłość nie ma znaczenia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo dusiłam się swoim towarzystwem i tak bardzo nie rozumiałam tej drugiej osoby, która we mnie bytuje. Nie będę sobie obiecywać poprawy, bo nigdy mi ona nie wychodzi, więc po prostu przeczekam te burze i dam sobie na wstrzymanie. 

Zastanawiam się co jest ze mną nie tak, że wciąż jest we mnie coś, co tworzy ze mnie niewystarczający materiał na kogoś, kim bym chciała być dla drugiej osoby. Zawsze ten cholerny syndrom namiastki się gdzieś pojawia i w rezultacie wariuję, robię rzeczy, których robić nie powinnam, mam kace moralne i słyszę złe szepty w swojej głowie. Gdybym mogła się dowiedzieć, zapytać każdej z tych osób, która nie była w stanie na sekundę urzeczywistnić moich pragnień, to byłoby prościej, ale nie wiem, czy chcę znać odpowiedź. Ile wody musi się przelać, abym mogła wrócić do upragnionego punktu wyjścia? Taki piękny dziś dzień, a takie szare mam myśli.

15 kwietnia 2012

Remain nameless


Ludzie uczynili mnie złą dlatego, bo im na to pozwoliłam. To moja wina, za którą ponoszę odpowiedzialność w każdej sekundzie, za każdym razem, gdy nabieram do płuc nowej porcji powietrza. Wszystko, czego pragnę, mogę posiadać jedynie przez chwilę, albo wcale, i to również jest moją winą. Usprawiedliwiam swoją bezmyślność tym, że gdzieś po drodze utraciłam niewinność, dziewczęcość, świeżość i radość z życia. Zmarnowałam dwa lata życia goniąc za czymś, czego nie da się odzyskać, nie mówiąc o tych, które przeciekły między palcami na budowaniu rzeczywistości, która nie jest w stanie pokryć się z realiami, w których przyszło mi bytować. Dziś robię wszystko, by znów mieć naście lat i wiatr w głowie, chociaż emocjonalnie czuję się jak staruszka. To wszystko składa się w jedną wielką skrajność, która niszczy mnie od środka i uzewnętrznia się irracjonalnymi poczynaniami. Te same siły ciągną mnie w górę i w dół jednocześnie, nie dają normalnie funkcjonować w społeczeństwie i sprawiają, że najchętniej byłabym sama, tylko ze sobą. Zauważyłam, że niezależnie od tego jak bliskie relacje nawiązuję z ludźmi, wciąż dotykam ich tylko na dystans, przez czas, który nas dzieli i uczucia, których nie jestem w stanie dopasować. Chciałabym móc mówić tyle rzeczy, ale nie potrafią mi przejść przez usta, tak jakby moje struny głosowe same podejmowały wszystkie kluczowe w relacjach z innymi decyzje. To one stanowią o tym, że wolę być głupsza, niż jestem naprawdę, bo tak jest prościej, bo to mniej boli, bo wtedy nie da się być skrzywdzoną. Coraz częściej jednak zauważam, że nie dopuszczając nikogo do siebie, nie pozwalając nikomu się skrzywdzić, sama wbijam sobie nóż w plecy. Jedyna osoba, która jest w stanie to zrozumieć, nie chce mnie widzieć na oczy, nie mówiąc nawet o jakiejkolwiek interakcji. Nie chce, bo sprawiłam, że jest równie zniszczona jak ja. Cała obojętna reszta nawet nie próbuje podejść bliżej i wcale się jej nie dziwię. Masz młoda, czego chciałaś.

Są chwile, które na okrągło projektuję w myślach i chciałabym móc je urzeczywistniać bezustannie. Nie przerywać momentów, które powinny trwać wiecznie, bo sprawiają, że wszystkie słowa stają się zbędne, po prostu trwać w nich i nie pozwalać im się rozejść w przestrzeni i czasie. Niestety rzadko dostaję tego, czego naprawdę pragnę, więc muszę uzbroić się w cierpliwość i mieć nadzieję, że momenty staną się powtarzalne, albo przynajmniej powtórzą się raz jeszcze, żebym nie mogła popełnić tego samego błędu.

22 marca 2012


Myślę tak se, że powodem, dla którego mam tak niewielu znajomych i tak niewiele osób pragnie pławić się w moim blasku jest fakt, że jestem zabawna tylko przez internet, a i na to trzeba wziąć dość dużą poprawkę (na przykład, że jestem zabawna tylko dla siebie). Bolączki kobiety po dwudziestce.

4 marca 2012

Zaobserwowałam kilka oczywistości, którymi chcę się podzielić z otaczającym mnie światem, oczywiście nie ma co liczyć na odkrywcze i inspirujące poematy, po prostu werbalizuję własne przemyślenia. 
Po pierwsze wszystkie mody przychodzą niespodziewanie i zalewają wszystko falami. Tak jak pięć lat temu nagle cała Łódź jeździła na deskach w rozpierdolonych DC, tak dzisiaj wszyscy są alternatywnymi hipsterami. 
Po drugie żeby nie było, że nie znam znaczenia słów, którymi się posługuję: słowo użyte przeze mnie powyżej, czyli alternatywni, które jest przymiotnikiem liczby mnogiej, wywodzi się od słowa alternatywny, które oznacza ni mniej, ni więcej, jak dający wybór między dwiema (bądź więcej) możliwościami. Tym bardziej dziwi, że młodzi ludzie chyba pomylili to słowo z innym, równie ładnym, czyli unikatowy, bo - jak dobrze mniemam - dziś każdy chce robić wszystko inaczej niż reszta uniwersum, nosić ubrania wywrócone na drugą stronę, nakładać na szyję psie obroże i tym podobne. Może chodzi o to, że po prostu przegapiłam moment, w którym słowo alternatywny zaczęło być modne i używane w błędnych kontekstach, hmm.
Po trzecie wszyscy (uwielbiam generalizować) chcą być alternatywnymi hipsterami - jak już doszliśmy, chcą być inni, nadzwyczajni, nie przeszkadza to im jednak robić tego, co cała reszta, jak na przykład biegać po mieście z analogami (dla wprawnych) lub lustrzankami (dla idiotów).
Po czwarte tak, fotografowanie też nagle stało się modne. Ja lubiłam fotografować, jak jeszcze nie miałam aparatu, więc wiem, co to ból doświadczeń, dziwko.
Po piąte każdy szanujący się fotograf musi mieć w dzisiejszych czasach fansite na facebooku, blogspota, tumblra i chwalić się wszędzie swoją mniej lub bardziej udaną twórczością. 
Morał z bajki tej jest następujący chcę być super modna, więc poniżej moja kolorowa facjata. Model, photo, make up, manipulacja by me, zdjęcie przerobione w power poincie, wszystko jasne. Dobranoc.



26 lutego 2012




















Mam ochotę zwariować, osiągnąć nieosiągalny stan obłędu i wyparować z nadmiaru gorąca we krwi. Kurwa, ja pierdolę, gdzie ja żyję? Nie mam słów. Może jutro, może nigdy.

14 lutego 2012

Pytania retoryczne



















To, że nie odpowiadam na zadane przez Ciebie pytania nie oznacza, że nie znam na nie odpowiedzi. W drugą stronę patrząc - to, że nie podejmuję podanych przez Ciebie tematów nie równa się tym, że nie posiadam na nie wiedzy. Z innej perspektywy - rzucasz mi na kolana równania niemożliwe do rozwiązania, bijesz po głowie linijką i wstawiasz jedynki do dzienniczka. Tak nie można, tak się nie da. Powinna to być prawda oczywista jak amen w pacierzu. Dlaczego tego nie rozumiesz? Dlaczego nie możesz tego pojąć? 

Pytasz mnie o to, kiedy złamane serce przestanie boleć. Co ja mam Ci na to odpowiedzieć? Że to już za rok o tej porze, w trzydziestej siódmej sekundzie osiemnastej minuty dwudziestej pierwszej godziny? W sobotę, niedzielę, poniedziałek? Wiosną, zimą? Nie mogę, nie tym razem. Większość nie docenia moich pokładów geniuszu, dlaczego więc akurat Ty akurat w tej sprawie chcesz, bym była Leonardem DaVinci? 

Ty dzwonisz do mnie czternastego dnia lutego miesiąca i nic nie musisz mówić, żebym wiedziała, że po drugiej stronie słuchawki dzieje się mała apokalipsa. To ten brak słów i przyspieszony oddech dopełniają całości wymyślonego obrazu pełnego łez, papierosów i braku argumentów. Dzwonisz i mówisz, że tylko ja jestem w stanie Cię zrozumieć, że nikt inny, że nikt tak bardzo. Wolałabym usłyszeć szloch, lament i tłuczone butelki po wykończonych połówkach. Tylko ja jestem w stanie Cię zrozumieć, nikt inny, nikt tak bardzo. Dwadzieścia dwa lata życia podsumowane jednym zdaniem wielokrotnie złożonym. To taka smutna, taka piękna tragedia. 

Co ja mam Ci tak właściwie powiedzieć? Że to dobrze, że to Cię ubogaci? Wzmocni? Że kiedyś docenisz? Że będzie lepiej? Gówno prawda. Nie ubogaci. Nie wzmocni. Nie docenisz. Nie będzie lepiej. Przecież nie ma jutra, oboje o tym wiemy. Nie ma przyszłości. Nie ma kiedyś, nie ma pierdolenia, tylko chęć rozerwania się na strzępy. 

Inaczej? Dobrze. Spójrz na tych ludzi. Przyjrzyj się im dokładnie. Zerknij przez sekundę na te śliczne, wymalowane buzie, rzadko niestety skalane myśleniem, przeskanuj je dokładnie, przefiltruj emocje z oczu im cieknące. Usłysz te wszystkie kocham Cię wypowiedziane po dwóch tygodniach, te wszystkie z nikim nigdy nie było mi tak wspaniale, zobacz te wszystkie dramatyczne rozstania po kwartale, myśli samobójcze wypisane na portalach społecznościowych, czarne rozpacze i cudowne zmartwychwstania pod wpływem kolejnych jednych jedynych biorących się chuj jeden wie skąd. Popatrz w milczeniu, usłysz trzask pękających błon dziewiczych i jęków wstydu i zawodu, bo to nie tak miało być. Spójrz, to takie smutne, tragiczne, tak bardzo smutne i tragiczne, że jasne tylko dla postronnych. 

Nie pomaga? Wiem, wybacz. Ważny jesteś Ty i Ona i Wy i nic poza tym. Bo nic poza Tobą i Nią i Wami nie było. Bo to było najlepsze, najwspanialsze, najczystsze. Wypisz sobie na kartce swoją definicję miłości. 

Pytasz mnie o moją? Nie wiem, czy jestem godna. Nie potrafię zebrać słów. Bo jak to ująć w sposób zrozumiały? Że miłość to coś, co obraca Twój świat o 180 stopni? Że zmienia Ciebie w sposób nieodwracalny? Że nie ma nic przed nią, Ty nie istniejesz, Ciebie nie ma, jesteś teraz taki, ulepiony na podobieństwo Twojego wyobrażenia o drugiej osobie? Dobrze, spróbuję. Może jutro, może kiedyś. 

Pytasz mnie, czy zdarzyło mi się kochać? Naprawdę? To takie banalne. Co to znaczy kochać w świetle tego, co czułam? To było tak dawno, że prawie tego nie pamiętam. Wiem jednak, że było. I było warte tego całego bólu i zniszczenia, o które teraz Ci przecież chodzi. Nie mówmy zbyt wiele o mnie. 

Jak przeżyć złamane serce? Nie wiem. Przeceniłeś moje możliwości, bo ja swojego nie przeżyłam, chociaż brzmi to nieprawdopodobnie. Przecież siedzę naprzeciw i palę te śmierdzące pety. 

Nie powiem Ci nic dobrego, niczego złego z resztą też się ode mnie nie dowiesz. Poszukaj tego w sobie. Będziesz chciał umrzeć w każdej sekundzie. Będziesz myślał, że to już koniec, że już nigdy nic dobrego Cię nie spotka. Zamkniesz się najpewniej w pokoju na najbliższy rok, zaszyjesz ciało w pościeli i będziesz witał poranki i wieczory niekończącymi się polemikami z sufitem. Znajomi Cię nie zrozumieją, rodzice uznają, że jesteś bezużyteczny, a sam siebie zdegradujesz do najniższej formy istnienia żywiącej się przeszłością. Może przeczytasz wszystkie książki, jakie masz w zasięgu ręki, obejrzysz wszystkie filmy i wysłuchasz wszystkich piosenek, jakie powstały. Może to Ci pomoże, ale będzie to pomoc jedynie doraźna. Czasem się uśmiechniesz, czasem na dłużej, ale to będzie tylko odruch warunkowy. Wszystkie inne pochłonie pustka, która zje Cię żywcem. I będziesz czuł tę pustkę tak długo, jak jest Ci to przeznaczone. Będziesz żył tak, jakby nikt wcześniej nie kochał. Największe literackie miłości wyszły spod Twojej ręki. Najpiękniejsze pary historii przebrały się za Was. Wszystkie inne historie to bajki dla dzieci. Vivre est un acte egoiste. Umierasz w samotności, tak jak my wszyscy.

Potem wygrzebiesz się z apatii i zrobisz wszystko, by się zniszczyć. Będziesz kopcił jak smok, pił na umór i machał ręką na nawołujący kręgosłup moralny w myśl hasła, że życie jest imprezą. Tyle, że to nie pomoże. Ale to przydatne. Sam się przekonasz. Wszystkie historie miłosne są takie same.

W końcu któregoś dnia przestanie boleć, a Ty zrozumiesz, że byłeś w miejscu, z którego nie powinieneś był nigdy wrócić. I to sprawi, że staniesz się lepszą osobą. Zaczniesz dostrzegać więcej, doceniać bardziej i odczuwać mocniej. I dzięki temu uznasz, że było warto. 

Jeśli nie, to znaczy, że przyszedłeś do złego psychologa. Nie, to nie była wiedza z autopsji. Przecież dziś nie rozmawialiśmy o mnie.

12 lutego 2012

To nie jest kraj dla starych ludzi.

Dla młodych z resztą też nie. Tak samo jak dla biednych, wykształconych, ambitnych, niezmanierowanych, uczciwych, i tak dalej, i tym podobne. Mogłabym wymieniać w nieskończoność. I w tym całym brudzie, smrodzie i ubóstwie to jest tragiczne. Tragiczne, że w wieku dwudziestu prawie (niestety) trzech lat muszę myśleć o takich rzeczach. Że muszę się o nich dowiadywać. Że muszą się one odbijać na moim życiu, na mojej rodzinie, na moich znajomych. Że o godzinie dwunastej (w południe innymi słowy) wraz z koleżankami musimy rozmawiać o acta, o dziurze budżetowej, o nieudolności rządu i ewentualnych perspektywach ucieczki, zamiast o tych wszystkich super chłopcach, jakich poznałyśmy ubiegłej nocy na imprezie. Zbierałam się chwilę w sobie i chyba wciąż nie jestem gotowa na to, aby wylać te emocjonalne pomyje, ale kiedy tak właściwie będę? Kiedy skończę studia i nie będę mogła znaleźć pracy? Kiedy będę miała (Boże, uchowaj) dziecko, któremu trzeba będzie podetrzeć dupę i obłożyć ją pieluchą, która nie bierze się z powietrza? Chyba żart.

W moim domu głównymi tematami rozmów i dyskusji są zdrowie i polityka. Moi rodzice to cholerni pasjonaci tego drugiego. Toną w gazetach przeróżnych, latają po kanałach telewizyjnych, oglądają te wszystkie wiadomości, fakty po faktach, Tomasze Lisy i co jeszcze się da. Są prawnikami, więc czego innego mogłabym się po nich spodziewać? Mnie to nigdy nie pociągało. Mało tego, ponieważ w domu wciąż poruszane są głównie te dwa wyżej wymienione przeze mnie tematy, uciekałam, broniłam się przed tą mimowolnie wchłanianą wiedzą. Wolałam mieć wiedzę o literaturze, o muzyce, o fotografii, o zjawiskach paranormalnych i o całej 'nieistotnej' reszcie. Niestety jednak, z bólem i żalem musiałam ten proceder wypierania informacji porzucić. W końcu sama musiałam przyznać, że nie można lekceważyć tego gówna, tego badziewia, tej żenady. Moje ideały burzą się w pył, a ja nie wiem w co ręce włożyć, żeby wyłączyć proces rozmyślania. W dzieciństwie grałam w gumę, w klasy, chodziłam po drzewach i nabijałam sobie siniaki. Czas beztroski bezpowrotnie minął. 

Minął, i dziś te moje ideały krzyczą i płaczą. Robią tak, kiedy widzę w telewizji te obleśne, zakłamane, często niedouczone mordy. Kiedy widzę panią minister sportu (napisaną z małej litery nie bez powodu), która nie wie dlaczego mecz inauguracyjny stadionu narodowego (z małej litery napisanego również celowo), zbudowanego za miliony milionów, miał zostać zagrany przez Legię i Wisłę. Ona nie wie. I z tą niewiedzą w oczach szczerzy mordę do kamer i nie umie okazać wstydu. Nie umie go okazać również wtedy, kiedy pada pytanie o to, na jakiej podstawie wybrała na jakieś super-wysokie stanowisko swojego osobistego fryzjera. I ona wciąż szczerzy tę mordę, i wciąż nie wie, ale tym razem nie wie tak bardzo, że brakuje jej słów. 

Ideały moje również padają w gruzy, kiedy czytam, że to Krzysztof Rutkowski nie ma licencji detektywa. I on nie miał prawa się mieszać w sprawę małej Madzi. Chuj z tym, że w dwie godziny dowiedział się tego, czego policja nie była w stanie przez dwa tygodnie. Ktoś szuka kozła ofiarnego. Oczywiście nikt go nie poszuka w wyżej wymienionej policji, bo przecież nikt nie naszcza do własnej piaskownicy. Rzygam. 

Potem dokonuję codziennej lektury pudelka, najprostszej formy niskiej rozrywki. I przez chwilę faktycznie jest śmiesznie i wesoło, ale po sekundzie nachodzi mnie przykra refleksja, że te wszystkie ryje cieszą się ze zdjęć mając w oczach hitlerów, stalinów i czauszesków. Czytam tego nieszczęsnego pudelka podsłuchując jednym uchem rodziców rozprawiających o wieku emerytalnym, o podatkach, o lekach na receptę i bez recepty, o cenie benzyny, a potem o Tusku, Kaczyńskim i Smoleńsku. Śmiech przez łzy. Czytam tego pudelka, patrzę na te ryje i dokonuję szybkich kalkulacji. Mam fajnych, wykształconych rodziców, którzy uczciwie przepracowali wiele lat. Mieszkam w zwykłym mieszkaniu, w zwykłym bloku, na zwykłym osiedlu. W salonie nie wisi wyjebana plazma, nie mamy wyjebanej eurokuchni, mój tata nie jeździ wyjebaną furą. Nie mam się czego wstydzić. Mamę stać na to, żeby od czasu do czasu kupić mi nowy ciuch albo dać pieniądze na wyjście do kina. Jest wiele rzeczy, które chciałabym mieć. Chciałabym móc wyjeżdżać co rok na wakacje za granicę i kupić auto, ale żeby to zrobić, muszę zarobić na to sama. Uważam, że tak trzeba. Ale nie ma jak zarobić. Bo nie ma pracy. Bo studia są dzienne, bo nie szukają pracowników, bo nie ma doświadczenia. Trudno, przeżyję. Nie umrę z głodu. Niestety wielu ludzi nie ma takiego luksusu. Nie może sobie poradzić, nie jest w stanie żyć na podstawowym poziomie. Musi zapłacić rachunki, zaopatrzyć się w jedzenie, leki i inne podstawowe produkty. Musi, ale nie ma za co. I strzela mnie chuj, kiedy czytam na pudelku o Kasiach Cichopek, Ibiszach, tańcach z gwiazdami, z lodami, z top modelkami, o tych strasznych dylematach czy zjeść sushi czy nie sushi, czy oddać psa do spa, czy pomalować mu paznokcie, gdzie jechać na wakacje, jakie auto kupić, na jakim bankiecie się polansować, obkupić się u Diora czy u Chanell. I strzela mnie również, kiedy te fałszywe beztalencia uśmiechają się w programach śniadaniowych, opowiadają o swoich planach na najbliższe trzy miesiące, które gówno kogokolwiek obchodzą. I tutaj wulgaryzuję i jawię się jako postać źle wychowana, ale tak uważam. I mogłabym się rozpisać o tym, bo to temat rzeka, i choć zdaję sobie sprawę z tego, że takie są media, to jestem zażenowana. Chciałabym wiedzieć, co Ci ludzie mają w głowach. Co oni sobie myślą, kiedy opowiadają o intymnych rzeczach na oczach całego kraju, kiedy robią z siebie idiotów i ignorantów chwaląc się swoimi 'kosmicznymi' zarobkami i 'światowym' życiem ludziom, którzy myślą o kryzysie, europejskich cenach i polskich pensjach. Czy nie jest im wstyd? Z resztą, to odnosi się także do 'wyższej' elity, do polityków, filozofów, literatów, do wszystkich, którzy dostają ciężkie pieniądze za nic, za składanie niespełnianych obietnic, za pokazywanie twarzy w reklamie. 

To nie jest świat dla nas młodych, dla starych, dla ubogich, chorych, posiadających problemy. Ideały sięgają dna. Jesteśmy okradani i okłamywani, i nie odkrywam w tym momencie Ameryki. To raczej luźne, cząstkowe przemyślenia, które nie pozwalają mi spać od ostatnich kilku miesięcy. To wynik ciągłego pytania o rzeczy, na które nigdy nie znajdę jednoznacznej odpowiedzi. Pytanie o to, dlaczego na najwyższe rządowe funkcje lądują osoby bez odpowiedniego wykształcenia. Dlaczego bogatym daje się jeszcze więcej kosztem tych, którzy nie są na tyle bezwzględni, by kraść, albo po prostu nie mieli szczęścia. Dlaczego mówi się pięknie o zmianach, które są odczuwalne chyba tylko dla tych, którzy o nich wspominają. Nie chcę żyć w takim miejscu. Wiek dwudziesty pierwszy, a wszystko pierwotnieje w przerażającym tempie, a moje zdanie i tak nigdy się nie będzie liczyć. I chyba właśnie z tym jest mi się najciężej pogodzić. Z tym, że muszę chodzić na wybory, bo to mój obywatelski obowiązek. Że muszę płacić abonament po to, żeby jakieś wyprasowane botoksem zera miały za co wsadzać swoje wyćwiczone u osobistego trenera dupy do luksusowych samochodów. Że muszę iść na studia, zdobyć wykształcenie w zawodzie, w którym i tak nie znajdę pracy. Że nic nie zmienię, choćby skały srały złotem. Że zastanawiam się nad rzeczami, na które nigdy nie będę miała wpływu, bo moja rodzina to przeciętni Kowalscy, zjadacze bochenka chleba z szynką i serem tyrający ponad możliwości na przyszłość, która jest bardziej czarna, niż biała. Czyny nie słowa? Przecież to nie ma żadnego znaczenia, prawda? Muszę się odzwyczaić mówić o rzeczach, o których nie mam pojęcia, bo urodziłam się tu, gdzie się urodziłam i żyję tu, gdzie żyję, i obudzę się w tej samej pościeli w tym samym mieszkaniu w tym samym bloku w tym samym mieście, a nie na dworze królewskim. Premier Tusk prędzej obkupi się na wiosnę w polecane przez jego córkę pastele, niż zwróci uwagę na taki wyraz poszanowania dla jego rządów, oraz miłości do kraju, z którym łączy mnie w zasadzie tylko dowód osobisty. Mój bliski kolega powiedział rzecz mądrą i oczywistą: "kraju nie zmienisz, ale możesz swoje życie zmienić tak, żeby zapewnić sobie taki byt, żeby Cię to nie obchodziło". Prawda święta jak Anioł Pański, ale mam w sobie (stety? niestety?) tyle pokładów empatii, że nawet zarabiając uczciwie i ciężko pieniądze w roku ubiegłym było mi głupio wydać w galerii handlowej sto złotych na nową parę spodni wiedząc, że pod tą galerią na chodniku siedzi człowiek z pudełkiem po maśle i wyrażoną na kartce prośbą o dwadzieścia groszy na chleb. Choćbym tylko chciała, to nie pomogę każdemu. Choćbym także przeniosła Tatry nad Bałtyk, to moja szansa na uczynienie swojej przyszłości świetlaną i pełną sukcesów na miarę Billa Gates'a jest bliska wygranej w totka. Uprawiam w tym miejscu czarnowidztwo, ale takie są moje refleksje po ponad dwudziestu dwóch latach życia pełnego marzeń, ambicji i dobrych chęci. To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy, prawda?

Niech nikt nie traktuje tego poważnie. Niech nikt się z tym nie utożsamia. Niech nikt nie bije i nie krzyczy, nie zadaje zbędnych pytań. Z władzą się nie wygra. A szkoda. Taki piękny jest świat w moich imaginacjach.