12 lutego 2015


Nadszedł w moim życiu ten moment, kiedy mam łzy w oczach słuchając Eda Sheerana śpiewającego, że myśli głośno o tym, jak to będzie ją kochał nawet wtedy, gdy będzie stara, brzydka i bez nogi. Jest to dla mnie jednoznaczny przykład na to, że się zestarzałam. Już nie ma najgrubszych melanży, morza alkoholu i dziwnych ludzi wokół. Teraz są chujowe studia, praca w korpo i rozkmina, czy 700 polskich złotych na prezent dla ukochanego faceta to dużo pieniążków. Ktoś by powiedział, że nie, ale ten ktoś nie zarabia tysiaka na klepaniu głupot do komputera w klimatyzowanym pomieszczeniu. 

W moim związku zaszły pewne zmiany i trudno mi powiedzieć z czego wynikają. Może już po prostu nie chce nam się kłócić dwa razy w tygodniu o pierdoły? Może jesteśmy na to zbyt zmęczeni i nie mamy czasu? Może też uświadomiliśmy sobie bzykając się za szopą w sylwestrową noc, że spędzimy ze sobą resztę życia? Kilka lat temu uległam facebookowej modzie na branie udziału w różnych quizach i jeden z nich zawyrokował, że mój przyszły mąż na imię mieć będzie Damian. Okazuje się, że ludzie pracujący dla Marka Zuckerberga mogliby równie dobrze dorabiać na przepowiadaniu przyszłości. Wszystko wskazuje na to, że tak właśnie kiedyś się stanie. 

Ludzie wciąż przychodzą i odchodzą. Już wiem, że nie ma sensu nazywać "najlepszym przyjacielem" kogoś, z kim nie rozmawiało się od dwóch lat. Pewnie rzeczy niestety się zmieniają. Najlepsze ekipy się rozpadają, a wraz z nimi umierają jakieś nadzieje, które każdy z nas ma. Buduje się coś nowego. Jest przykro, ale co z tego, skoro takie jest życie. Wszystko wokół spowija wtórność i marność. Przeglądam blogi modowe, lifestylowe i tym podobne, czytam wypociny szesnastoletnich córek bogatych rodziców, które radzą kupować suplementy diety za 80 zeta od paczuszki, aby oczyścić swój organizm. Zbliża się masowa, walentynkowa masturbacja w kinach, podczas kiedy za granicą umierają ludzie. Chyba trochę mam dosyć tego świata. 

Moje koleżanki nie pozwalają swoim chłopakom wychodzić z kolegami, pić im alkoholu i spędzać czasu bez nich. Oczekują za to romantycznych kolacji w drogich restauracjach i codziennego wożenia dupy do i z pracy, bo tramwaj nie jest odpowiednim miejscem dla księżniczek z brudnego miasta. Koleżanki patrzą na mnie krzywo, gdy popijam z radością trzecie piwo i bujam się w rytm muzyki, bo wciąż nieraz ciągnie mnie na melanż. Nie mam problemu z tym, żeby mój chłopak poleciał w tygodniowe tango z ziomkami, niech tylko da czasem znać, że żyje. Wiem, że każdy, nawet najbardziej zakochany mężczyzna, potrzebuje czasu tylko dla siebie, tylko z kumplami, przy piwie, wódzie, w otoczeniu dobrych dup, gadając o Fifie 15. Nawet najbardziej wyrozumiała panna nie zastąpi facetowi kumpla, nawet jak beka i grzebie sobie w dupie. Kobiety wymagają dużo, a oferują mało. Znam to z własnego doświadczenia. Ile razy wywołałam absurdalnie głupią kłótnię tylko dlatego, że miałam kiepski dzień? Ile razy obraziłam się o głupotę? Ile razy miałam łzy w oczach, kiedy jakiś stary żart po prostu mi się znudził? Ile razy czekałam biernie, aż przyjedzie książę i zabierze, zapłaci, kupi podarek i jeszcze dobrze wyrucha? W porządku, nie jestem wyjątkowo kreatywna, ale zdarzały się okresy, w których nie umiałam podjąć jakiejkolwiek decyzji. To jest może i zabawne, może i urocze, może i nawet łechcze ego mężczyzny, który może się wykazać, ale to się kończy w momencie, kiedy facetowi już nie chce się starać, bo i o co? Mężczyźni nie lubią księżniczek. 

To nie jest pean na temat wspaniałości płci przeciwnej. Mój mężczyzna ma mnóstwo wad. Niektóre z nich często poddają słuszność mojego wyboru w mocną wątpliwość. Niemniej jednak, aby wymagać od kogoś, trzeba przede wszystkim wymagać od siebie. Rodzice nie wychowali mnie na pępek świata. Może trochę rozpieścili, ale życie zweryfikowało moje dziecięce przekonanie, że jestem najważniejsza. Dostałam wiele lekcji i nie raz dupa krwawiła od batów, które zarobiła za kiepskie decyzje. Może mam odrobinę zbyt niską samoocenę - a czasem nawet żadną - i zastanawiam się nieraz co jest lepsze. Mam znajomą, która uważa, że świat powinien kręcić się wokół niej, że mężczyzna powinien ją traktować jak królową, sypać płatki róż pod stopy i obsypywać prezentami. Powinien robić wszystko dla niej, tylko i wyłącznie, tylko i wyłącznie na jej zasadach. Każde odchylenie od jej normy karane jest dogłębną inwigilacją i nieprzejednanym fochem przez miesiąc. Zastanawiam się jak on to wytrzymuje. Czy to się kiedyś kończy czy może jednak są wyjątki? 

Nie popieram zdrady, chociaż często o niej myślę. To myślenie działa bardziej na zasadzie "co zrobić, aby do końca życia wystarczyły tylko jedne usta, tylko jedno ciało, tylko jedna osoba". Umiem docenić urodę innych mężczyzn, zdarza mi się na ich temat fantazjować i wyobrażać sobie różne sytuacje. Wiem jednak, że w chwili obecnej, na tym etapie mojego życia, z moim mężczyzną żaden inny równać się nie może. To pewnie kwestia bardzo silnego zakochania, które z biegiem czasu się nasila. Paradoksalnie, im bardziej mnie irytuje, tym mocniej wpadam i tym silniej chcę wczepić się w jego silne ramiona. Może to też kwestia naprawdę ograniczonej ilości wspólnie spędzanych chwil? Wysoce prawdopodobne. Dziś majtki mokną na samą myśl, że za kilka miesięcy zaczniemy dzielić wspólnie cztery ściany. Gdybyśmy podjęli taką decyzję wcześniej, pewnie dziś już nie bylibyśmy razem. Co będzie za jakiś czas, nie wiem. Wiem jednak, że zbliża się moment, kiedy trzeba będzie się ustatkować. Nigdy nie byłam laską, która marzyła o ślubie i cisnęła na wielkie deklaracje. Nigdy, aż do teraz, i teraz też nie cisnę, tylko coraz częściej wyobrażam sobie siebie w tej pięknej sukni i przyrzekającą mu, że go nie opuszczę aż do śmierci. Jeszcze kilka miesięcy temu to wyobrażenie przerażało - dzisiaj wpędza w ekscytację. 

I nie, nie lecę na jego kasę, bo kiedy się w nim zakochałam, i długo, długo później, jechaliśmy na tym samym, biednym wózku. Lecę na to, że jest zdolny i mądry i umiał się ustawić. Nie lecę na jego auto, bo sama mam lepsze. Lecę na to, że w swojej starej skodzie potrafi mnie zrobić tak, że przez tydzień płoną mi lędźwia. Są rzeczy, których nie dałby mi żaden mężczyzna z wyższych sfer. Mam przyjaciółkę, która umawia się tylko z bogatymi i wpływowymi - nie dlatego, że jest łasa na kasę albo dobre samochody, bo sama pochodzi z bogatego domu. Tak jej się po prostu w życiu układa, że trafia na syna byłego premiera albo na właściciela sieci dobrze prosperujących aptek. I tak trafia już od paru lat, i z każdym trafem trafia co raz gorzej. Bo pieniądze nie gwarantują ogłady, nie czynią kogoś bardziej kulturalnym. Wprost przeciwnie - kultura wcale nie impregnuje przed złem i wyrachowaniem. Zarabianie piętnastu tysięcy miesięcznie może i daje dużo możliwości, ale nie czyni faceta z marnej pizdy.