18 września 2012


Kilka lat temu byłam święcie przekonana, że moim jedynym i największym problemem jest serce nie złamane, a wręcz roztrzaskane na niepoliczalną liczbę kawałków. W tym czasie powstało kolejne przekonanie, że kiedy roztrzaskane serce jakoś się poskleja i przestanie boleć, to wszelkie problemy same się rozwiążą. Dziś wiem, jak bardzo się wtedy myliłam i w jak wielkiej dupie obecnie jestem. Bo prawda jest taka, że koniec miłości, koniec jakichkolwiek uczuć, wcale niczego nie naprawia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W mojej głowie jest obecnie tyle myśli, które powinnam z siebie wyrzucić, aby nie oszaleć, że nawet nie wiem od której z nich zacząć. 

Z resztą, czy w ogóle powinnam zaczynać? Mój wyjątkowo dziwny i trudny charakter kazał mi wykształtować w sercu obraz życia jako trudnej drogi, w której coś wiecznie musi się dziać, z tego powodu przyciągam jak magnes rozpierdol, patologiczne relacje i wszelkie możliwe trudne sprawy. Tkwię w tym z nawleczoną igłą, żeby te wszystkie rzeczy zszywać, naprawiać, a potem znów komplikować, i tak w koło macieju. Czasem zazdroszczę ludziom umiejętności wyłączania procesu myślowego, albo przesiewania go z kwestii smutnych, trudnych, przykrych - niestety, jak to powiedziała Sylvia Plath niegdyś "pożądam rzeczy, które w końcu mnie zniszczą' i żadne, nawet najwygodniejsze buty nie są w stanie mnie wyprowadzić z tego stanu. Nie dziwię się, że mnie nie chcesz. Sama wytrzymuję ze sobą z trudnością tak bolesną, że prawie niemożliwą do zniesienia.

I te wszystkie złe doświadczenia, które przecież mnie nauczyły tak wiele, wzbogaciły wrażliwość i umiejętność postrzegania świata, wpędziły mnie także na skraj emocjonalnej samotności i smutku, który trwa permanentnie od lat. I ja te lata marnuję tą samotnością i smutkiem, i czasem biorę się w garść i robię dla siebie coś dobrego, uczę się, poznaję nowych ludzi, czytam książki i robię zdjęcia, ale prędko tracę zapał, bo gdzieś tam z tyłu głowy słyszę poszeptywanie, że to i tak niewiele zmieni. I ja w to wierzę, chociaż nie jestem głupią dziewczynką wierzącą w to, co mówią niematerialne postaci. Z tym, że tą postacią jestem ja sama, co niestety coraz częściej do mnie dociera.

I w ten oto sposób wmówiłam sobie, że niewiele dobrego mnie spotka, a jeśli już, to tylko na chwilę, tylko po to, żeby sprowadzić z powrotem falę brudu, smrodu i emocjonalnego ubóstwa. Czasem podejrzewam, że chłopiec, którego niegdyś tak mocno kochałam, wyszeptał pod moim adresem klątwę, która działa równie perfekcyjnie, co szwajcarski zegarek. Pewnie przepowiedział, że nikt po nim już mnie nie będzie potrafił pokochać, mało tego, nawet nie zechce, bo nie jestem tego warta. I kiedy wiatr rzuci pod nogi kłody, to pojawi się cudowna wymówka do ucieczki, i ja tych ucieczek widziałam całe mnóstwo, w każdej możliwej konfiguracji. Niektóre nie były nawet na tyle wyrafinowane, żeby opatrzyć je choćby smsem, i w ten sposób nie byłam w stanie zaobserwować nawet kurzu na drodze ciągnącego się za szaleńczym biegiem w stronę przeciwną niż moja.

Do tego ten cholerny, zielonooki potwór zwany zazdrością, który zjada mnie od środka i psuje wnętrzności.Ten, który sprawia, że przebywanie pośród ludzi - co jest przecież potrzebne i jak najbardziej wskazane dla prawidłowego emocjonalnego rozwoju - jest tak bolesne, że wręcz nie do zniesienia. I to potęguje uczucie samotności i smutku, bo przecież jestem mądrą i inteligentną, bądź co bądź, niewiastą, którą mama wespół z tatą nauczyli, że zazdrość jest cechą brzydką i złą. A ja zazdroszczę wciąż wszystkiego, zazdroszczę ludziom, którym zazdrościć relatywnie wolno, ale także i tym, którym absolutnie nie powinnam. W tenże sposób obok ogromnej miłości do osób, które są mi najbliższe, znajduje się też ogromna nienawiść, za co nienawidzę siebie jeszcze bardziej, niż ich, a to wcale nie jest rozsądne nienawidzić kogoś bardziej niż się powinno. 

I nawet nie potrafię nikomu o tym powiedzieć, bo to przecież zbędne i bez znaczenia. Bo Ty przecież tego nie zrozumiesz, bo i po co? I duszę się tym i ksztuszę i sama już nie wiem, jak mam żyć, żeby przeżyć choć trochę więcej niż do tej pory. I miota mną strach i przerażenie, że tak będzie już zawsze, bo przecież każdy mówił, że "będzie lepiej". I mogę wiedzieć, że będzie, ale co z tego, skoro ja chcę już teraz, chociaż trochę, chociaż tyle, żebym mogła przetrwać następny dzień. Jestem jak telefon, od którego ktoś niefortunnie wyjebał ładowarkę. Baterie padają, miga czerwona lampka - zaraz się rozładuję. I co z tego? I chuj z tego, skoro tylko ja o tym wiem. 

I tylko ja potrafię napisać chłopcu, który mi się podoba, żeby dał mi spokój, bo boję się strasznie i wolę chyba bać się samotności niż niepewności czy na pewno będzie dobrze. I te wszystkie smutki i tym podobne uczucia sama na siebie sprowadziłam, więc na pohybel sobie samej! Lećmy w kolejną imprezę, pijmy ten cholerny alkohol, udawajmy, że bawimy się świetnie, żeby chociaż zewnętrznie upodobnić się do tłumu. Gdybym mogła, wyrwałabym siebie ze swojego ciała i spaliła żywcem w piecu, a wnętrze wypełniła trocinami, jak pluszową zabawkę. Co ja kurwa bredzę? 

A on da mi spokój, bo ja nie jestem kimś, kim można by sobie zawrócić głowę. I choć on mi tego nie powie, bo pewnie jest zbyt taktowny na takie szczerości, to ja wiem swoje, bo nasłuchałam się tego od osób, które taktowność schowały do szafy wraz z lalkami z dzieciństwa. I chciałabym móc powiedzieć, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak źle i tak niepewnie, ale niestety nie pamiętam, kiedy było odwrotnie. Otwierając swoje serce w nadziei na coś lepszego, wyzbyłam się resztek pewności siebie i oto znów jestem pusta w środku ze wszystkiego, co dobre, a pełna tego, co sieje spustoszenie. 

Tak bardzo chciałabym, żeby jutro mogło się to zmienić. 

8 września 2012


I znów to samo, po raz kolejny powtarzają się te same schematy, te sme sztuczne uśmiechy, te same fałszywe uprzejmości, te same kółeczka wzajemnej adoracji, te same kłamstwa i drobnomieszczaństwa. Żeby się wpasować w ten fałszywy obraz, równie sztucznie przedstawiam samą siebie, bo przecież i tak nikogo nic nie obchodzi.

I znów to samo, po raz kolejny nikt nic nie rozumie, nie chce, kupuje bzdury łatwe do przetrawienia.

I znów to samo, po raz kolejny mnie nie chcesz, po raz kolejny mnie niszczysz, po raz kolejny pozwalasz mi się zepsuć, bo w końcu już od dawna nie jestem grzeczną dziewczynką. I po raz kolejny mnie ranisz, i po raz kolejny mnie nie znasz, i po raz kolejny duszę się tym bezsensownym powietrzem.

I znów to samo, po raz kolejny cieszę się z samotności, po raz kolejny tak mi prościej, po raz kolejny zastanawiam się na ile jestem taka, a na ile owaka. Po raz kolejny, proces powtarzający się cyklicznie, ciągnący się jak dzień bez jedzenia.

I znów to samo, po raz kolejny chcę być po prostu kimś innym, niż myślisz, po raz kolejny chcę być kimś innym niż sobą, po raz kolejny nie wiem, co miałam tak właściwie do powiedzenia.