29 czerwca 2013


Najszczęśliwszym momentem w moim poprzednim życiu był ten, kiedy moja mama znalazła mnie leżącą bezpiecznie w łóżku, trzymającą w dłoni puste opakowanie po tabletkach nasennych. Przez tych kilkadziesiąt pustych minut nie czułam absolutnie nic, od radości po smutek. Przez mój mózg nie przechodziły żadne myśli, kiedy dotykałam koniuszkiem dużego palca u nogi drugiej strony. Po raz pierwszy i ostatni, czas mijał absolutnie bezrefleksyjnie, a ja prawie umierałam nie pamiętając o tych wszystkich złych rzeczach, które popchnęły mnie do ostateczności. Nie pamiętałam o zawodach, które sprawiłam rodzicom, o złych słowach, które od nich usłyszałam, o żalach i bolączkach, które wypalały mi wnętrzności. Nie pamiętałam o człowieku, którego - jak wtedy myślałam - kochałam, a który w tamtej chwili bawił się wyśmienicie dotykając rozgrzanego zapewne ciała mojej dobrej koleżanki. Nie pamiętałam tych wszystkich twarzy, które wtedy coś znaczyły, nie pamiętałam imion, których do dziś wstydzę się wymawiać nawet w myślach. Nie pamiętałam głupstw, które narobiłam i nie zabijałam się wyniszczającym poczuciem winy. Nie pamiętałam setek godzin, które spędziłam na szlochu, kuląc się w kącie przed całym światem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że moje cenne dzieciństwo dawno odeszło w zapomnienie, nie musiałam przejmować się tym, że kiedy wreszcie ktoś mnie wybudzi, dotrze do mnie, że kiedyś i tak umrę, nie osiągając uprzednio zbyt wiele. Nie martwiłam się narastającą falą kompleksów względem wszystkich otaczających mnie postaci, nie korzystałam z internetu, nie składałam słów, nie było mnie, bezsens wygrał z bezsilnością. 

Najtrudniej jest przetrwać ten czas oczekiwania na dobre chwile, których w rezultacie wcale nie jest tak wiele. Już nigdy nie będę beztroska, bezmyślna i spontaniczna. Dziś czuję w sercu miłość do osoby, która nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo mnie uratowała przed przyzwyczajeniem do beznadziei. Jednak, jako że nie jestem już dzieckiem, miłość wcale nie jest prosta, a biorąc pod uwagę poziom popierdolenia moich słodkich emocji, czasem jest nawet trudniejsza od samotności. Dziś miota mną paniczny strach, niepewność i obawa przed powrotem do tego, co przecież tak dobrze znam. Nie jestem dobra w rozstaniach, one mnie łamią na kawałki i pustoszą resztki wiary w siebie. Gdyby on to wszystko wiedział, pewnie uciekłby w podskokach, a ja nawet nie potrafiłabym poprosić go, aby tego nie robił. Przez kilka ostatnich lat nauczyłam się egzystować w pojedynkę, trzymając pod ręką butelkę wódki, która jest dobrym, choć czasowym, panaceum na chwile zwątpienia. Prawda jest taka, że nie umiem być sama, bez miłości, bez uczuć, bez wyznań, nie potrafię już usypiać w pojedynkę. Żarliwie modlę się do opatrzności, żeby nie kazała mi cierpieć znów, po raz kolejny, bo nie wiem, czy byłabym w stanie zbudować siebie od nowa. Kocham mocno, najmocniej, najpewniej i najgoręcej jak tylko potrafię, a zrównana z ziemią pewność siebie nie pozwala mi uwierzyć, że to kochanie znaczy coś więcej dla niego. Zawsze wydaje mi się, że każdy potrafi dać z siebie więcej i lepiej, niż ja, że to, co ja zrobię, i tak nie będzie wiele znaczyło na tle tej samej rzeczy, którą zrobi ktoś inny. Pewnie dlatego nie robię już zdjęć, nie piszę, nie tańczę i nie żyję tak, jak powinnam, bo jakiś pojebany głos z tyłu głowy mówi mi, że nigdy, przenigdy nie będę najlepsza, że moje poczynania nie zmienią życia drugiej osoby, że zawsze będzie ktoś ponad mną. Ile bym dała za to, aby znów mieć naście lat, być duszą towarzystwa, uśmiechać się szczerze, pierdolić głupoty i nie myśleć o tym, co będzie jutro? Nieskończenie wiele. 

Słowa już nie są moimi najlepszymi przyjaciółmi, albo po protu nie trafiłam w wieczór. Nie starczy mi lustra na wypisanie na nim motywujących frazesów, które i tak nie zrobią ze mnie wybitnie utalentowanej pani fotograf/pisarz/dziennikarz/ktokolwiek. Kurwa, połączenie empatii i egoizmu jest zdradziecką dziwką.