12 lutego 2012

To nie jest kraj dla starych ludzi.

Dla młodych z resztą też nie. Tak samo jak dla biednych, wykształconych, ambitnych, niezmanierowanych, uczciwych, i tak dalej, i tym podobne. Mogłabym wymieniać w nieskończoność. I w tym całym brudzie, smrodzie i ubóstwie to jest tragiczne. Tragiczne, że w wieku dwudziestu prawie (niestety) trzech lat muszę myśleć o takich rzeczach. Że muszę się o nich dowiadywać. Że muszą się one odbijać na moim życiu, na mojej rodzinie, na moich znajomych. Że o godzinie dwunastej (w południe innymi słowy) wraz z koleżankami musimy rozmawiać o acta, o dziurze budżetowej, o nieudolności rządu i ewentualnych perspektywach ucieczki, zamiast o tych wszystkich super chłopcach, jakich poznałyśmy ubiegłej nocy na imprezie. Zbierałam się chwilę w sobie i chyba wciąż nie jestem gotowa na to, aby wylać te emocjonalne pomyje, ale kiedy tak właściwie będę? Kiedy skończę studia i nie będę mogła znaleźć pracy? Kiedy będę miała (Boże, uchowaj) dziecko, któremu trzeba będzie podetrzeć dupę i obłożyć ją pieluchą, która nie bierze się z powietrza? Chyba żart.

W moim domu głównymi tematami rozmów i dyskusji są zdrowie i polityka. Moi rodzice to cholerni pasjonaci tego drugiego. Toną w gazetach przeróżnych, latają po kanałach telewizyjnych, oglądają te wszystkie wiadomości, fakty po faktach, Tomasze Lisy i co jeszcze się da. Są prawnikami, więc czego innego mogłabym się po nich spodziewać? Mnie to nigdy nie pociągało. Mało tego, ponieważ w domu wciąż poruszane są głównie te dwa wyżej wymienione przeze mnie tematy, uciekałam, broniłam się przed tą mimowolnie wchłanianą wiedzą. Wolałam mieć wiedzę o literaturze, o muzyce, o fotografii, o zjawiskach paranormalnych i o całej 'nieistotnej' reszcie. Niestety jednak, z bólem i żalem musiałam ten proceder wypierania informacji porzucić. W końcu sama musiałam przyznać, że nie można lekceważyć tego gówna, tego badziewia, tej żenady. Moje ideały burzą się w pył, a ja nie wiem w co ręce włożyć, żeby wyłączyć proces rozmyślania. W dzieciństwie grałam w gumę, w klasy, chodziłam po drzewach i nabijałam sobie siniaki. Czas beztroski bezpowrotnie minął. 

Minął, i dziś te moje ideały krzyczą i płaczą. Robią tak, kiedy widzę w telewizji te obleśne, zakłamane, często niedouczone mordy. Kiedy widzę panią minister sportu (napisaną z małej litery nie bez powodu), która nie wie dlaczego mecz inauguracyjny stadionu narodowego (z małej litery napisanego również celowo), zbudowanego za miliony milionów, miał zostać zagrany przez Legię i Wisłę. Ona nie wie. I z tą niewiedzą w oczach szczerzy mordę do kamer i nie umie okazać wstydu. Nie umie go okazać również wtedy, kiedy pada pytanie o to, na jakiej podstawie wybrała na jakieś super-wysokie stanowisko swojego osobistego fryzjera. I ona wciąż szczerzy tę mordę, i wciąż nie wie, ale tym razem nie wie tak bardzo, że brakuje jej słów. 

Ideały moje również padają w gruzy, kiedy czytam, że to Krzysztof Rutkowski nie ma licencji detektywa. I on nie miał prawa się mieszać w sprawę małej Madzi. Chuj z tym, że w dwie godziny dowiedział się tego, czego policja nie była w stanie przez dwa tygodnie. Ktoś szuka kozła ofiarnego. Oczywiście nikt go nie poszuka w wyżej wymienionej policji, bo przecież nikt nie naszcza do własnej piaskownicy. Rzygam. 

Potem dokonuję codziennej lektury pudelka, najprostszej formy niskiej rozrywki. I przez chwilę faktycznie jest śmiesznie i wesoło, ale po sekundzie nachodzi mnie przykra refleksja, że te wszystkie ryje cieszą się ze zdjęć mając w oczach hitlerów, stalinów i czauszesków. Czytam tego nieszczęsnego pudelka podsłuchując jednym uchem rodziców rozprawiających o wieku emerytalnym, o podatkach, o lekach na receptę i bez recepty, o cenie benzyny, a potem o Tusku, Kaczyńskim i Smoleńsku. Śmiech przez łzy. Czytam tego pudelka, patrzę na te ryje i dokonuję szybkich kalkulacji. Mam fajnych, wykształconych rodziców, którzy uczciwie przepracowali wiele lat. Mieszkam w zwykłym mieszkaniu, w zwykłym bloku, na zwykłym osiedlu. W salonie nie wisi wyjebana plazma, nie mamy wyjebanej eurokuchni, mój tata nie jeździ wyjebaną furą. Nie mam się czego wstydzić. Mamę stać na to, żeby od czasu do czasu kupić mi nowy ciuch albo dać pieniądze na wyjście do kina. Jest wiele rzeczy, które chciałabym mieć. Chciałabym móc wyjeżdżać co rok na wakacje za granicę i kupić auto, ale żeby to zrobić, muszę zarobić na to sama. Uważam, że tak trzeba. Ale nie ma jak zarobić. Bo nie ma pracy. Bo studia są dzienne, bo nie szukają pracowników, bo nie ma doświadczenia. Trudno, przeżyję. Nie umrę z głodu. Niestety wielu ludzi nie ma takiego luksusu. Nie może sobie poradzić, nie jest w stanie żyć na podstawowym poziomie. Musi zapłacić rachunki, zaopatrzyć się w jedzenie, leki i inne podstawowe produkty. Musi, ale nie ma za co. I strzela mnie chuj, kiedy czytam na pudelku o Kasiach Cichopek, Ibiszach, tańcach z gwiazdami, z lodami, z top modelkami, o tych strasznych dylematach czy zjeść sushi czy nie sushi, czy oddać psa do spa, czy pomalować mu paznokcie, gdzie jechać na wakacje, jakie auto kupić, na jakim bankiecie się polansować, obkupić się u Diora czy u Chanell. I strzela mnie również, kiedy te fałszywe beztalencia uśmiechają się w programach śniadaniowych, opowiadają o swoich planach na najbliższe trzy miesiące, które gówno kogokolwiek obchodzą. I tutaj wulgaryzuję i jawię się jako postać źle wychowana, ale tak uważam. I mogłabym się rozpisać o tym, bo to temat rzeka, i choć zdaję sobie sprawę z tego, że takie są media, to jestem zażenowana. Chciałabym wiedzieć, co Ci ludzie mają w głowach. Co oni sobie myślą, kiedy opowiadają o intymnych rzeczach na oczach całego kraju, kiedy robią z siebie idiotów i ignorantów chwaląc się swoimi 'kosmicznymi' zarobkami i 'światowym' życiem ludziom, którzy myślą o kryzysie, europejskich cenach i polskich pensjach. Czy nie jest im wstyd? Z resztą, to odnosi się także do 'wyższej' elity, do polityków, filozofów, literatów, do wszystkich, którzy dostają ciężkie pieniądze za nic, za składanie niespełnianych obietnic, za pokazywanie twarzy w reklamie. 

To nie jest świat dla nas młodych, dla starych, dla ubogich, chorych, posiadających problemy. Ideały sięgają dna. Jesteśmy okradani i okłamywani, i nie odkrywam w tym momencie Ameryki. To raczej luźne, cząstkowe przemyślenia, które nie pozwalają mi spać od ostatnich kilku miesięcy. To wynik ciągłego pytania o rzeczy, na które nigdy nie znajdę jednoznacznej odpowiedzi. Pytanie o to, dlaczego na najwyższe rządowe funkcje lądują osoby bez odpowiedniego wykształcenia. Dlaczego bogatym daje się jeszcze więcej kosztem tych, którzy nie są na tyle bezwzględni, by kraść, albo po prostu nie mieli szczęścia. Dlaczego mówi się pięknie o zmianach, które są odczuwalne chyba tylko dla tych, którzy o nich wspominają. Nie chcę żyć w takim miejscu. Wiek dwudziesty pierwszy, a wszystko pierwotnieje w przerażającym tempie, a moje zdanie i tak nigdy się nie będzie liczyć. I chyba właśnie z tym jest mi się najciężej pogodzić. Z tym, że muszę chodzić na wybory, bo to mój obywatelski obowiązek. Że muszę płacić abonament po to, żeby jakieś wyprasowane botoksem zera miały za co wsadzać swoje wyćwiczone u osobistego trenera dupy do luksusowych samochodów. Że muszę iść na studia, zdobyć wykształcenie w zawodzie, w którym i tak nie znajdę pracy. Że nic nie zmienię, choćby skały srały złotem. Że zastanawiam się nad rzeczami, na które nigdy nie będę miała wpływu, bo moja rodzina to przeciętni Kowalscy, zjadacze bochenka chleba z szynką i serem tyrający ponad możliwości na przyszłość, która jest bardziej czarna, niż biała. Czyny nie słowa? Przecież to nie ma żadnego znaczenia, prawda? Muszę się odzwyczaić mówić o rzeczach, o których nie mam pojęcia, bo urodziłam się tu, gdzie się urodziłam i żyję tu, gdzie żyję, i obudzę się w tej samej pościeli w tym samym mieszkaniu w tym samym bloku w tym samym mieście, a nie na dworze królewskim. Premier Tusk prędzej obkupi się na wiosnę w polecane przez jego córkę pastele, niż zwróci uwagę na taki wyraz poszanowania dla jego rządów, oraz miłości do kraju, z którym łączy mnie w zasadzie tylko dowód osobisty. Mój bliski kolega powiedział rzecz mądrą i oczywistą: "kraju nie zmienisz, ale możesz swoje życie zmienić tak, żeby zapewnić sobie taki byt, żeby Cię to nie obchodziło". Prawda święta jak Anioł Pański, ale mam w sobie (stety? niestety?) tyle pokładów empatii, że nawet zarabiając uczciwie i ciężko pieniądze w roku ubiegłym było mi głupio wydać w galerii handlowej sto złotych na nową parę spodni wiedząc, że pod tą galerią na chodniku siedzi człowiek z pudełkiem po maśle i wyrażoną na kartce prośbą o dwadzieścia groszy na chleb. Choćbym tylko chciała, to nie pomogę każdemu. Choćbym także przeniosła Tatry nad Bałtyk, to moja szansa na uczynienie swojej przyszłości świetlaną i pełną sukcesów na miarę Billa Gates'a jest bliska wygranej w totka. Uprawiam w tym miejscu czarnowidztwo, ale takie są moje refleksje po ponad dwudziestu dwóch latach życia pełnego marzeń, ambicji i dobrych chęci. To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy, prawda?

Niech nikt nie traktuje tego poważnie. Niech nikt się z tym nie utożsamia. Niech nikt nie bije i nie krzyczy, nie zadaje zbędnych pytań. Z władzą się nie wygra. A szkoda. Taki piękny jest świat w moich imaginacjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz