18 września 2014


Filofobia (od φίλος (filos) - (gr.) przyjaciel, kochany oraz φόβος (phobos) - (gr.) strach) - strach przed zakochaniem i byciem z drugą osobą w związku. Ryzyko jego wystąpienia ma miejsce zazwyczaj wtedy, gdy osoba miała w przeszłości do czynienia z emocjonalnymi zawirowaniami dotyczącymi miłości. Filofobia może być również przewlekłym lękiem.
Filofobia jest definiowana jako anormalny, uporczywy i nieuzasadniony strach przed zakochaniem, co ma duży wpływ na jakość życia. Prócz lęku przed emocjonalnym zaangażowaniem mogą jej również towarzyszyć inne objawy, jak nadmierna potliwość, nieregularne bicie serca, duszności, uczucie lęku, nudności i uczucie niepokoju. Najgorszym aspektem filofobii jest towarzysząca jej samotność.

Minęło trochę czasu odkąd postanowiłam cokolwiek napisać. Moja nieobecność w przestrzeni intelektualnej wynika z powodów nazbyt wielu i nawet w tym momencie dochodzę do wniosku, że tak naprawdę nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Los postanowił, że się zakocham, a ja - jak na grzeczną dziewczynkę przystało - poddałam mu się całkowicie i utonęłam w rzeczywistości zwanej stałym związkiem. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że utonęłam nieodwracalnie i chyba w tym należy upatrywać mojej absencji. 

W chwili, kiedy piszę te słowa, mijają dokładnie 626 dni odkąd po raz pierwszy pocałowałam osobę z którą jestem i którą pokochałam. W trakcie tych 626 dni zdarzyło mi się awansować, wyjechać do Bułgarii, pić najlepszą czekoladę na toruńskim rynku, usnąć na planetaryjnej projekcji "znaków na niebie", zmienić samochód, pracę, zdobyć wyższe wykształcenie i kupić kilka ładnych torebek. Przeżyłam kilka mniejszych i większych trzęsień ziemi z których wyszłam ręką nieco zwichniętą, acz obronną. 626 dni to kupa czasu, mówiąc kolokwialnie, a ja czuję, jakbym przebrnęła przez nie z zasłoniętymi oczami, tak jakby czas upływał gdzieś obok. Skończyłam 25 lat i czuję, że ten wiek mnie przytłoczył brakiem odpowiedzi na modne ostatnio pytanie - jak żyć?

Jeszcze nie tak dawno, bo kilka lat temu, byłam święcie przekonana o tym, że nigdy więcej się nie zakocham, nie stworzę stałej i stabilnej relacji i do trzydziestki strzeli mnie chuj. Wydawało się wtedy, że moment zakochania przypierdoli mi niczym Muhammad Ali i już nic nie będzie takie samo. Stało się odwrotnie - zakochanie przyszło powoli, spokojnie, nie wiadomo kiedy przechodząc w uczucie miłości, nad którym wciąż się zastanawiam, i chociaż trwam w niej już od dłuższego (jak na mnie) czasu, dalej nie wierzę, że mi się zdarzyło. Bo naprawdę nic mi nie przypierdoliło. Po prostu tak się stało, że któregoś dnia, który mógł być może dniem trzydziestym, uświadomiłam sobie, że mam obok siebie dobrego człowieka, przy którym melanż i "ostre jebanie" naprawdę są gówno warte. Mój mężczyzna jest daleki od ideału, ale jest dobrym człowiekiem, tak po prostu. Umie sam naprawić samochód, upierdoliwszy się przy tym smarem, i wygląda przy tym goręcej niż David Beckham. Nie jest wylewny, nie chodzi zachlany jak świnia przy każdym weekendzie, nie chwali się dupami które obracał, nie zazdrości wypasionych fur swoim ziomeczkom, nie łasi się na kasę, nie jest wyrachowany. Jest zdolny i pracowity, nieco zakochany w swojej nieomylności, ale szczery i konsekwentny. To nie jest typ faceta z którym będę imprezować trzy noce z rzędu i upijać się wódą kiedy dopadnie nas nuda. To człowiek, z którym godzinami leżę w łóżku oglądając stare odcinki "Top Gear" jedząc tosty i nic nie mówiąc. Nie jest idealny, ale ja też nie jestem. I ten związek nie jest idealny, ale jest dobry i chyba po raz pierwszy w życiu, ani razu przez tych 626 dni, nie pomyślałam o tym, że z innym byłoby mi lepiej. Może by było, pewnie tak, ale nie zastanawiam się nad tym. To nie zakochanie, a miłość przypierdoliła mi mocą, która od dawna była mi obca - to moc spokoju, stagnacji, nawet powiedziałabym - nudy, ale tak silna, z jaką nigdy dotąd się nie spotkałam. 

Czasem, chociaż bardzo rzadko, zdarza mi się po cichu zatęsknić za tym, co było kiedyś. Wiesz, to było coś, imprezy, faceci i morze alkoholu, poczucie, że straciłam już tak wiele, że niewiele może mnie obejść. To było coś. Ale to było wtedy. Wtedy myślałam tylko o tym, z czego bardzo chciałam się wyleczyć - jak bardzo samotna i nieszczęśliwa byłam. Wydawało mi się, że tak będzie już do końca, wieczne imprezy za pieniądze zarobione w sklepie z butami, sami idioci chwalący się tatuażami, modnymi imprezami i ilością znajomych na fejsie. Pseudointeligentne rozmowy o muzyce i filmach i o życiu, o którym nikt z nas nie ma tak naprawdę pojęcia. Życie wyślizgiwało mi się pomiędzy palcami, i dzisiaj wyślizguje mi się tak samo, jak nie bardziej, tyle że teraz te palce przytwierdzone są do dłoni, którą ktoś trzyma i nie puszcza. Nie jestem już samotna i chociaż daleka jestem od stwierdzenia, że jestem szczęśliwa, to jestem w miarę spokojna. Ta rzeczywistość to syf i bagno, to te parszywe ryje parszywych nierobów depczących wolność, o którą walczyli nasi rodzice. To niepewność o przyszłość i spokojną starość, która dopadnie nas prędzej niż się obejrzymy. Ta rzeczywistość mnie boli, i boli mnie to, że nie umiem już przejść obok niej obojętnie, ale koło mnie jest ktoś, z kim chcę próbować walczyć o lepsze jutro. Wciąż cierpię na silny brak pewności siebie i chroniczny pesymizm, wciąż nie potrafię mówić o uczuciach i wstydzę się ujawniać własnych myśli, ale nie jestem już samotna. To uczucie przeważa wszystkie pozostałe i chciałabym, aby każda osoba, która kiedyś przeżyła to, co ja wcześniej, poczuła to, co czuję teraz. Nie ma gorszej rzeczy od samotności. 

Słowa nie przychodzą mi już z taką lekkością jak kiedyś. Zrzucam to po trochu na upływający czas, zbliżający mnie niechybnie do starości - a może to proza życia? Dziś wciąż myślę o pracy i stabilizacji, o skończeniu studiów, osiągnięciu czegoś wielkiego, o zapewnieniu sobie i swoim najbliższym spokoju. Dziś w godzinach wieczornych padam na pysk ze zmęczenia po pracy, a dobrą imprezę gwarantują mi dwa piwa, bo w trakcie trzeciego usypiam z głową na stoliku. Rzuciłam papierosy i przestałam farbować włosy na kolor czerwony. Nie mam listy dziesięciu najważniejszych książek, które odmieniły moje życie, ale listę stu, które muszę przeczytać do następnych wakacji, bo umrę na kretynizm i zacofanie intelektualne. Chcę być lepsza, najlepsza, żeby za kilka lat pokochać siebie równie mocno, jak kocha mnie ktoś, kogo kocham ja. Bo kocham. I o to właśnie w życiu chodzi.

5 komentarzy:

  1. Czy w tym wszystkim, podczas trwania tych największych burz, kiedy rozpierdol wokół Ciebie odbierał Ci resztki zdrowego rozsądku, czy zdarzyło Ci się kiedyś pomyśleć "a może problem tkwi głębiej, w miejscu, które bagatelizowałam"?
    Jeszcze rok temu mogłam się podpisać pod każdym Twoim zdaniem, byłaś moim odpowiednikiem, gdzieś tam na drugim końcu Polski. Stanem umysłu zdążyłaś mnie jednak wyprzedzić o całe lata świetlne, bo w chwili gdy Ty delektujesz się tak długo i konsekwentnie budowaną stabilizacją, ja zastanawiam się czy trzecia nieprzespana noc z rzędu wpłynie na jakość mojej jutrzejszej pracy.
    Zeszłej nocy usłyszałam, że jestem modelowym przykładem zaburzenia osobowości typu borderline. Nie jestem żadną hipochondryczką, nie pamiętam kiedy ostatnio odwiedzałam lekarza jakiegokolwiek, jednak myśl, że cała ta błyszcząca otoczka wokół mnie jest tylko efektem nieleczonej psychozy, sparaliżowała mnie. Cały mój geniusz polega tylko i wyłącznie na tym, że jestem popierdolona. Wiem doskonale, że byłaś w tym samym miejscu. Że sterowała Tobą pojebana ćpunka, chociaż chciałaś za wszelką cenę podążać drogą rozwoju i samorealizacji. Wiem, że nie była Ci obca nienawiść i bezgraniczne uwielbienie do siebie samej, następujące minuta po minucie. Potrafiłaś być boginią wieczoru z takim ciałem i taką elokwencją, a rano, już sam na sam, rozpacz prawie odebrała Ci życie.
    Może idealizuję, w końcu całe życie projektuję w mojej głowie American Dream, na który nie ma miejsca w takim kraju, w takich szerokościach geograficznych, wśród takich ludzi. Jedyne o co Cię proszę to potwierdzenie, że można samemu wyłapać te negatywne mechanizmy myślenia, że nie potrzebuję garści tabsów z rana "to keep myself sane" i że intensywną pracą sama to wszystko naprawię.

    OdpowiedzUsuń
  2. Długo zastanawiałam się nad odpowiedzią na Twoje pytanie i ze smutkiem muszę stwierdzić, że niestety nie. Przynajmniej nie w moim przypadku. Mój charakter wyróżnia chroniczny pesymizm i nieustanne marzycielstwo o tym samym american dream, o którym piszesz, więc wcale nie jestem zdrowsza na umyśle niż tych kilka lat temu. Jedyna różnica, jaką dostrzegam, to to że nie jestem już sama, ale to nie zawsze cokolwiek zmienia. Wiesz, idealnie byłoby, gdybym ja była inna, albo gdyby mój partner był inny, gdybyśmy bardziej do siebie pasowali, a nie pasujemy do siebie w większości spraw, i to sprawia, że życie jest może nawet trudniejsze. Mam nadzieję, że dobrze mnie rozumiesz - wyobraź sobie, że kochasz naprawdę mocno kogoś, z kim w ogóle nie możesz się dogadać. I ja tu jestem, chociaż kocham, i chociaż jest dobry, i chociaż jestem spokojniejsza. Często myślę, że będąc samotną i szerząc rozpierdol było mi o tyle prościej, że nie musiałam się tak naprawdę z nikim liczyć, a teraz, nawet jeśli i tak robię po swojemu, to wiem, że już nie mogę patrzeć tylko na siebie. W moim przypadku chyba to właśnie jest najtrudniejsze. Z ludźmi tak już niestety jest - jesteśmy jednostkami egoistycznymi, nawet jeśli całych siebie oddajemy w cudze ręce, to jednak wierzymy, że sami o sobie zadecydujemy najlepiej. Ja sobie musiałam radzić sama wystarczająco długo, żeby nie musieć nikogo o nic pytać i skutki tego widzę do teraz.
    Wydaje mi się, że przychodzi w życiu taki moment, że uświadamiasz sobie, że czasu nie zatrzymasz i że trzeba wziąć życie w garść, bo depresja w żaden sposób nie ułatwi Ci dorosłego życia. Nie ukrywam, że musiałam swego czasu zasięgać pomocy specjalistów i przydało mi się to oczyścić własne myśli. Teraz po prostu wiem, że jeśli się znowu załamię, to nie osiągnę niczego. Niestety, depresja to cichy zabójca - nawet jeśli myślisz, że jest dobrze, to ona może wrócić w najmniej oczekiwanym momencie. Stabilizacja jest bardziej papierowa i widzę to porównując się z moimi znajomymi. W krótkim czasie mocno wydoroślałam i bardzo wzięłam się w garść, ale jednak daleko mi do ludzi beztroskich, myślących o przysłowiowej dupie maryni. Obawiam się, że na to nie ma lekarstwa innego niż czas. Trzeba swoje przecierpieć, wytarzać się w najgorszych emocjach i w końcu przyjdzie moment resetu. W moim przypadku duże znaczenie miała zmiana środowiska oraz samozaparcie w odbiciu się od tego - starałam się tak organizować sobie czas, żeby przestać myśleć tylko o sobie i o własnym nieszczęściu, studiowałam dwa kierunki studiów naraz (z pierwszych studiów zostałam wypierdolona po roku, heh), poszłam do pracy, poznałam wielu fantastycznych ludzi i zaczęłam powoli cieszyć się z małych rzeczy.
    Wiem niestety jednak, że niektórym ludziom to nie pomoże i na to niestety mogę tylko poradzić korzystanie z pomocy specjalistów, oczywiście jeśli się wierzy, że to może pomóc. W niektórych przypadkach może uratować życie, tak jak zrobiło to w moim.
    Domyślam się, że byłam jak zwykle bezużyteczna, ale jeśli to gdzieś, kiedyś odczytasz, to daj znać, czy może cokolwiek z moich słów zadziałało pozytywnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odczytałam to, wtedy, w październiku i chyba nie od razu zdałam sobie sprawę z wagi tego jednego, prostego zdania: "depresja w żaden sposób nie ułatwi Ci dorosłego życia". Przez parę lat życia starałam się udowodnić światu swoją wartość w naprawdę popierdolony sposób. Myślałam, że wyznacznikiem mojej zajebistości są alkoholowe ciągi, dziwne znajomości, testowanie wszelkiego rodzaju używek, życie na krawędzi i tak jak to wcześniej ujęłaś, pseudointeligentne rozmowy o życiu. Chciałam chyba udowodnić komuś, kto zostawił mnie wcześniej dla ubranej w róż blondynki, że jestem jednak coś warta. Straciłam całkiem spory kawałek życia, rozmieniając się na drobne w najgorszy z możliwych sposobów. Cel został jakby osiągnięty, tamten związek się rozpadł, jednak ja obudziłam się po długim czasie zdając sobie sprawę, że wykreowałam się na kogoś, kim tak naprawdę nigdy nie chciałam być, walcząc o kogoś, kto był tylko wytworem mojej wyobraźni. Nagle zrozumiałam, jak płytkie jest wszystko to, co robię. Że ten zajebisty lajftajl, to tak naprawdę pusta egzystencja, która donikąd nie prowadzi. Że wszyscy udajemy, że jest spoko i "edgy", ale historia każdego z nas jest ogromną tragedią.
      Dziś mogę powiedzieć, że prawie to ogarnęłam. Zarabiam całkiem sporo, studiuję przyszłościowy kierunek, który daje mi dużo satysfakcji, udało mi się wyprowadzić, określiłam się, co chcę w życiu robić, ale wciąż prześladuje mnie echo tamtego życia.
      Przez moją kuchnię przewijają się tłumy znajomych i wciąż przelewają się litry alkoholu, jestem zmuszona wysłuchiwać mnóstwa ludzkich historii i dopiero teraz widzę, jak bezcelowe było to, co robiłam jeszcze dwa lata temu. Wiesz, każda z tych osób opowiada swoją historię, każdy uważa, że to co robi jest absolutnie niepowtarzalne. Przyklejają sobie etykietki: choroba dwubiegunowa, depresja, osobowość z pogranicza, niektórzy nawet sugerują schizofrenię. Słucham tego wszystkiego i chociaż do perfekcji opanowałam okazywanie zrozumienia, to w środku mam jedynie ochotę wziąć tych ludzi za szmaty i wypierdolić za drzwi. Każdy taki przypadek wzbudza we mnie chęć wykrzyczenia im tego magicznego zdania: depresja w żaden sposób nie ułatwi ci życia. Bo powiedz mi, co to jest za życie? Chujowe prace, do których przychodzą wkurwieni, chujowi znajomi, którzy tworzą coraz to bardziej abstrakcyjne problemy, chujowe licytacje, kto się ostatnio bardziej zniszczył i jaki przy tym uczynił rozpierdol. Jednak to nie ja jestem od tego, żeby im to wyjaśnić. Tak jak powiedziałaś, trzeba się wytarzać w najgorszych emocjach, przepłakać długie godziny, spędzić ze sobą całe dnie, aby to zrozumieć. Uświadomiłam sobie, że każdy z nas ma w głowie inny software, i być może dla pewnych ludzi nawet w przyszłości nic się nie zmieni.

      Usuń
    2. Coś mi podpowiada, że obudziłam się troszkę za późno. Niby mam 22 lata i (też niby) całe życie przed sobą, ale to nie do końca jest tak. Wartościowi faceci są już od dwóch, trzech lat w szczęśliwych związkach, cała reszta to typowy okaz troublemaker-ów, ludzi od których dla własnego dobra muszę się trzymać z daleka. Odnoszę wrażenie, że przegapiłam właściwy moment.
      Tak jak napisałaś, bardzo staram się zapełnić sobie dni. Inaczej. Zupełnie przeprogramowałam swój umysł i to co robię. Nie pozwalam sobie już na bezsensowne refleksje o życiu, czytam tylko techniczne książki, ostrożnie dobieram filmy i seriale. Tak jak kiedyś Twoje wpisy potrafiły wyprowadzić mnie z równowagi na tydzień, tak teraz mimo, że dalej jestem pełna podziwu dla Twojego pióra, już się przy tym wszystkim nie rozklejam. Wiem, że nie mogę dopuścić do głosu swojej gorszej, słabszej wersji. Wiem, że z psychiką tak kruchą, jak moja, mogłoby się to skończyć tragicznie.
      Nie do końca mogę się określić, jak zaszufladkować ten blog. Zgodnie z tym, co teraz robię, nie mam zamiaru już tutaj wracać, jednak chciałam Cię poinformować, że podczas tych najgorszych dni Twoje notki były dla mnie czymś, nie wiem brakuje mi właściwego słowa, może azylem? Długi czas trzymałam je na dysku i z cienkim papierosem w ręce podziwiałam Twój majstersztyk. Mimo, że znałam je prawie na pamięć, w odpowiednich okolicznościach wciąż przyprawiały mnie o łzy. Nawet teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie spotkałam nigdzie indziej z tak pięknie ułożonymi zdaniami. To co jest w tym wszystkim najsmutniejsze, to fakt, że ze względu na tematykę, trafiałaś w bardzo wąskie grono odbiorców. Być może Twój talent znajdzie kiedyś ujście w jakimś bestselerze, chciałam Ci za te wpisy podziękować i mam nadzieję, że uda Ci się w końcu popatrzeć na siebie, jak na wartościowego człowieka. Bez wątpienia nim jesteś.

      Usuń
    3. Już miałam przygotowany schemat odpowiedzi, ale ostatni akapit wytrącił mi go z ręki, za co jestem wdzięczna. Cieszę się, że jesteś lepszym miejscu, niż byłaś jakiś czas temu i naprawdę cieszę się, jeśli mogłam się do tego jakoś przyczynić. Nigdy chyba nie przeczytałam na swój temat nic milszego. Jeśli kiedyś wpadniesz z powrotem, choćby na chwilę - pozdrawiam i ściskam. Wszystko kiedyś się ułoży.

      Usuń